Informacje o środowej rezolucji PE nie trafiły na czołówki europejskich gazet i serwisów informacyjnych. Przez unijne stolice nie przetoczyła się kolejna debata na temat łamania praworządności w Polsce, nie było oświadczeń, lawiny komentarzy, zapowiedzi przyjazdu do Warszawy delegacji badających przestrzeganie prawa. Politycznego trzęsienia ziemi nie było.
Być może politykom Prawa i Sprawiedliwości udało się choć częściowo przekonać unijnych polityków, że kryzys ma drugie dno, bo został wywołany przez ludzi,którzy dziś tak zaciekle walczą w obronie Trybunału Konstytucyjnego. Być może po prostu temat kryzysu konstytucyjnego w naszym kraju już się w Europie znudził, a wszyscy zobaczyli, że PiS nie nosi brunatnych koszul i nie wyprowadza na ulice uzbrojonych w pałki bojówek. Być może w Brukseli uznano, że dalsze straszenie Polski obróci się przeciwko samej Unii, bo tylko obnaży jej słabość. Efekt jest taki, że przyjęcie rezolucji wywołało tylko chwilowe, i to niewielkie, podniesienie emocji w kraju.
Po użyciu tej broni opozycja – głównie PO i Nowoczesna – pozbawiły się wszelkiej możliwości manewru na polskiej scenie politycznej. Ważniejszy jest efekt zagraniczny. Platforma Obywatelska okazała się partią, która bez pomocy z zewnątrz nie ma żadnej zdolności kreowania polityki krajowej. Przez to de facto jej pozycja międzynarodowa jest słabsza niż przed uchwaleniem rezolucji. Ponadto otworzyła bardzo niebezpieczną furtkę umożliwiającą interweniowanie zagranicznym politykom w bieżącą politykę w naszym kraju.
Wybór prof. Zbigniewa Jędrzejewskiego na sędziego Trybunału Konstytucyjnego właściwie kończy dyskusje na temat możliwego kompromisu. Dalsze rozmowy na temat zażegnania kryzysu konstytucyjnego nie mają sensu, bo PiS i opozycja straciły unikalną szansę cofnięcia się o krok. Partia Kaczyńskiego mogła wstrzymać się z wyborem nowego sędziego, prezydent mógłby wtedy zaprzysiąc jednego z sędziów wybranych w poprzedniej kadencji, opozycja uznałaby wolę kompromisu i zaczęła pracować nad nową ustawą o Trybunale albo nawet zmianą konstytucji w tym zakresie, a prezes Andrzej Rzepliński mógłby wówczas dopuścić do orzekania sędziów wybranych w tej kadencji. Gdyby tak się stało, wizja rozwiązania kryzysu stałaby się realna. Jeśli rozwiązanie konfliktu było na wyciągnięcie ręki, to pozostaje pytanie, dlaczego tak się nie stało?
Zerwanie rozmów
Właściwie stało się jasne, że kompromisu nie będzie, gdy lider Nowoczesnej Ryszard Petru postawił ultimatum Jarosławowi Kaczyńskiemu. Na takie warunki rozmowy nie zgodziłby się żaden szanujący się partyjny lider. Zwłaszcza że szefowi potężnej partii chciał je stawiać nieopierzony jeszcze lider małej ciągle partyjki. Ostatecznie możliwość porozumienia pogrzebała jednak rezolucja Parlamentu Europejskiego, a dokładniej zabiegi PO, by ją uchwalić. Platforma nie tylko starała się wywrzeć na PiS presję, ale przede wszystkim podjęła kolejną próbę zakwalifikowania partii Kaczyńskiego do kategorii kwestionujących praworządność. To z kolei wyklucza jakiekolwiek paktowanie, a tym bardziej porozumienie. O ile tego rodzaju polityka prowadzona przez Donalda Tuska na krajowym podwórku przynosiła efekty przez siedem lat, to przenoszenie jej na forum międzynarodowe jest nie tylko niepoważne, ale przede wszystkim niezrozumiałe dla zagranicznych polityków. W europejskich standardach nie mieści się kwestionowanie legalności istnienia i funkcjonowania formacji, która w demokratyczny sposób zdobyła władzę, przestrzega prawa, nie łamie wolności słowa i praw obywatelskich. Jak bardzo politycy PO by się nie starali, to nie będą w stanie udowodnić, że PiS jest partią o ciągotach autorytarnych. Co więcej, nie jest ona nawet formacją eurosceptyczną, co w UE jest przecież grzechem śmiertelnym. Zrywając więc wszelkie możliwości porozumienia z PiS, liderzy Platformy zachowali się nieracjonalnie nie tylko na krajowym podwórku, ale i europejskim. Polityka międzynarodowa nie stanie przecież w miejscu z powodu złego samopoczucia Grzegorza Schetyny i jego partyjnych kolegów. Rządząca obecnie Polską ekipa nie znajdzie się w izolacji, bo Unię trawią dziś znacznie ważniejsze kryzysy niż zamieszanie wokół Trybunału Konstytucyjnego. Nie da się ich rozwiązać bez współpracy z Warszawą. Dla Parlamentu Europejskiego rezolucja może być – jak w wielu innych przypadkach – zamknięciem tematu. W tej sytuacji PO zostanie na lodzie. Bez żadnych narzędzi do kreowania polityki.
Błąd strategiczny
Umożliwienie politykom niemieckim, belgijskim czy holenderskim ingerowania w bieżącą polską politykę – główne frakcje PE opowiedziały się przecież po jednej stronie sporu w Polsce, i to na dodatek po tej, od której zaczął się kryzys – może mieć jednak skutki długofalowe. Naiwnością jest myślenie, że politycy pokroju Martina Schulza czy Guya Verhofstadta nie będą mieli ochoty i w przyszłości ingerować w wewnętrzne sprawy krajów Europy Środkowej, także Polski. Można sobie wyobrazić, że po dojściu do władzy obecnej opozycji – a przecież to kiedyś nastąpi – politycy z Brukseli będą się domagali np. wprowadzenia małżeństw jednopłciowych, liberalizacji ustawy aborcyjnej, parytetów dla kobiet w zarządach spółek giełdowych, płacy minimalnej czy trzeciej stawki podatkowej. Oczywiście wszystko w imię przestrzegania europejskich standardów i europejskiej solidarności. Polscy politycy, którzy w ostatnich tygodniach tak bardzo zabiegali o interwencję w Warszawie, nie będą już mogli powiedzieć, że tego rodzaju rozwiązania są wewnętrzną sprawą naszego kraju. Opozycja właśnie powiedziała w Brukseli, że nie ma wewnętrznych spraw. Wszystko można rozstrzygać na poziomie Unii.
Tego rodzaju myślenie nie niesie szczególnego niebezpieczeństwa dla Niemiec czy Francji, ponieważ jako kraje z jądra UE to one będą rozstrzygać, w politykę których krajów należy ingerować. Ale państwa słabsze, a zwłaszcza te z Europy Środkowej, muszą być na tego rodzaju paternalistyczne ciągotki bardzo wyczulone. Grożą one przecież pozbawieniem słabszych krajów zdolności do prowadzenia samodzielnej polityki. Już dziś widać, że europejscy chadecy, a zwłaszcza socjaliści i liberałowie, dążą do ograniczania suwerenności poszczególnych członków UE i przekazywania coraz większych kompetencji do Brukseli – na tym polega przecież główna oś sporu między Londynem a Brukselą. Wkładanie unijnym technokratom do ręki kolejnych argumentów za takim rozwiązaniem jest sprzeczne z polską racją stanu. Najbardziej obciążający dla Platformy jest jednak fakt, że popełniła ten błąd w imię doraźnych interesów bieżącej polityki. A na dodatek nic nie uzyskała.
Kryzys będzie trwał
O ile skutki błędów opozycji są odłożone w czasie, o tyle jednak kontynuowanie sporu o Trybunał Konstytucyjny staje się dla naszego kraju coraz bardziej niebezpieczne. Nie tylko prowadzi do destrukcji bieżącej polityki, bo cały spór ogniskuje wokół jednej kwestii, której dziś nie jest w stanie rozwiązać, ale może prowadzić do powolnego paraliżu państwa. Wkrótce przecież Trybunał zakwestionuje jakieś przepisy uchwalone przez obecną władzę. Rząd konsekwentnie nie będzie publikował tych wyroków, ale zwykli sędziowie staną przed poważnym dylematem: według jakich przepisów orzekać? Tych, które zakwestionował Trybunał, ale jego wyrok nie został opublikowany, czy tych, które przyjął Sejm, ale zakwestionował Trybunał? Tego rodzaju sytuacje wykraczają daleko poza polityczną rozgrywkę. Dla obywateli, którzy nie będą w stanie dochodzić swoich praw, nie będzie miało większego znaczenia, czy Kaczyński przechytrzył Schetynę i Petru czy odwrotnie. Nie będzie ich interesowało, czy lider PiS był twardy czy miękki w sporze z Brukselą. Jeśli więc PiS pragnie uniknąć paraliżu państwa, będzie musiał znaleźć sposób na wyjście z kryzysu, bo zawsze na rządzących spada odpowiedzialność za stan kraju. Pierwszą poważną szansę zignorował. O każdą następną będzie znacznie trudniej.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.