Niemniej jednak nawet skazywany na pożarcie zespół może ograć potentata, może więc także szalona próba okiełznania w kilku zdaniach sporu o legalność aborcji mimo wszystko również może się udać. Zamiast więc rozwodzić się nad każdym aspektem tej żywo dyskutowanej kwestii, chciałbym zwrócić uwagę na pewien mit, który zawsze się przy takich okazjach pojawia, a który strasznie mnie irytuje. Przede wszystkim praktycznie za każdym razem spór o legalność aborcji opatrzony zostaje etykietą pt. „spór obyczajowy/religijny”. Ta klasyfikacja dyskusji tak się utarła, że nawet obóz pro-life w dużej swej większości przeciwko niej nie oponuje. A przecież to kompletna bzdura. Spór o legalność aborcji nie ma nic wspólnego z religią ani z obyczajowością. Jest to bowiem spór o najbardziej elementarne ze wszystkich praw jednostki. Każdy, kto przyjmuje do wiadomości naukowy fakt, zgodnie z którym rozwój osobniczy człowieka zaczyna się w momencie poczęcia, i nie bawi się przy tym w przeróżne prowadzące do absurdalnych i groźnych konsekwencji próby tworzenia mniej lub bardziej zawężonej w stosunku do tej biologicznej definicji pojęcia „człowiek”, a także jednocześnie uznaje, że każdemu człowiekowi niezależnie od posiadanych cech akcydentalnych przysługuje ochrona życia, uznać musi, że dla ustalenia zakresu czasowego tej ochrony moment urodzenia jest czymś całkowicie irrelewantnym. Powyższe wnioskowanie wygląda tak samo niezależnie od tego, czy wierzymy w Boga, w „Latającego Potwora Spaghetti”, czy też jesteśmy ateistami. Dlatego też istnieje całkiem sporo ludzi niewierzących, którzy opierając się na tego typu wnioskowaniach, są zwolennikami depenalizacji aborcji. Skąd więc bierze się to traktowanie aborcji jako kwestii religijnej? Po pierwsze wynika to z faktu, że religia daje moralną pobudkę do tego, by walczyć o ochronę życia dla tych, który są jej pozbawieni, w wyniku czego to właśnie głos Kościoła jest najbardziej i najczęściej słyszany w dyskusjach na ten temat. Po drugie mit ten jest efektem taktyki środowisk pro-choice, którą świetnie opisał Bernard Nathanson, czyli człowiek, który przyczynił się do legalizacji aborcji w USA. Jak wspomina on w swojej autobiografii „Ręka Boga”, wśród wielu manipulacji dokonywanych przez organizacje proaborcyjne, które sam niegdyś stosował, niezwykle istotną strategią jest granie tzw. kartą katolicką, czyli przedstawianie sporu o aborcję jako sporu religijnego. I dlatego właśnie różne niezbyt rozgarnięte intelektualnie feministki, wrzaskliwie dyskutując na temat aborcji, wciąż z uporem maniaka sprowadzają cały temat do absurdalnej tezy, jakoby postulat penalizacji aborcji był niczym więcej jak tylko jakimś katolickim dogmatem.
Są takie tematy, które budzą emocje w debacie publicznej i które posiadają tak wielką zdolność do kreowania niekończących się dyskusji, że pomysł poruszania ich w ramach krótkiego felietonu wydaje się czymś w rodzaju próby walki ligowego średniaka z wielką FC Barceloną. Niemniej jednak nawet skazywany na pożarcie zespół może ograć potentata, może więc także szalona próba okiełznania w kilku zdaniach sporu o legalność aborcji mimo wszystko również może się udać. Zamiast więc rozwodzić się nad każdym aspektem tej żywo dyskutowanej kwestii, chciałbym zwrócić uwagę na pewien mit, który zawsze się przy takich okazjach pojawia, a który strasznie mnie irytuje. Przede wszystkim praktycznie za każdym razem spór o legalność aborcji opatrzony zostaje etykietą pt. „spór obyczajowy/religijny”. Ta klasyfikacja dyskusji tak się utarła, że nawet obóz pro-life w dużej swej większości przeciwko niej nie oponuje. A przecież to kompletna bzdura. Spór o legalność aborcji nie ma nic wspólnego z religią ani z obyczajowością. Jest to bowiem spór o najbardziej elementarne ze wszystkich praw jednostki. Każdy, kto przyjmuje do wiadomości naukowy fakt, zgodnie z którym rozwój osobniczy człowieka zaczyna się w momencie poczęcia, i nie bawi się przy tym w przeróżne prowadzące do absurdalnych i groźnych konsekwencji próby tworzenia mniej lub bardziej zawężonej w stosunku do tej biologicznej definicji pojęcia „człowiek”, a także jednocześnie uznaje, że każdemu człowiekowi niezależnie od posiadanych cech akcydentalnych przysługuje ochrona życia, uznać musi, że dla ustalenia zakresu czasowego tej ochrony moment urodzenia jest czymś całkowicie irrelewantnym. Powyższe wnioskowanie wygląda tak samo niezależnie od tego, czy wierzymy w Boga, w „Latającego Potwora Spaghetti”, czy też jesteśmy ateistami. Dlatego też istnieje całkiem sporo ludzi niewierzących, którzy opierając się na tego typu wnioskowaniach, są zwolennikami depenalizacji aborcji. Skąd więc bierze się to traktowanie aborcji jako kwestii religijnej? Po pierwsze wynika to z faktu, że religia daje moralną pobudkę do tego, by walczyć o ochronę życia dla tych, który są jej pozbawieni, w wyniku czego to właśnie głos Kościoła jest najbardziej i najczęściej słyszany w dyskusjach na ten temat.
Po drugie mit ten jest efektem taktyki środowisk pro-choice, którą świetnie opisał Bernard Nathanson, czyli człowiek, który przyczynił się do legalizacji aborcji w USA. Jak wspomina on w swojej autobiografii „Ręka Boga”, wśród wielu manipulacji dokonywanych przez organizacje proaborcyjne, które sam niegdyś stosował, niezwykle istotną strategią jest granie tzw. kartą katolicką, czyli przedstawianie sporu o aborcję jako sporu religijnego. I dlatego właśnie różne niezbyt rozgarnięte intelektualnie feministki, wrzaskliwie dyskutując na temat aborcji, wciąż z uporem maniaka sprowadzają cały temat do absurdalnej tezy, jakoby postulat penalizacji aborcji był niczym więcej jak tylko jakimś katolickim dogmatem.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.