Rano boję się telefonu. A zwłaszcza Facebooka i wyświetlających mi się wiadomości kulinarnych. Sporów o to, czy Baron robi dobrze, podając żywe trutnie, czy Amaro wybrał właściwą stację telewizyjną, o to, czy mrożony polski bób jest lepszy od świeżych ryb z Portugalii. I całej kulinarnej burzy w szklance wody w mieście, które ma raptem dwie michelinowskie gwiazdki, a które mieli ozorem o slow foodzie, nie mając zielonego pojęcia o tym, skąd do poszczególnych restauracji docierają produkty. I co akurat w tym roku, w połowie czerwca jest w sezonie, a co nie jest. Każdej późnej wiosny, kiedy jadę na prowincję coś załatwić, kiedy poczuję zapach rzepakowego pola, kiedy widzę, jak czereśnie dostają kolorów i jak mnożą się zielone zawiązki wiśni, marzę o otwarciu na prowincji najlepszej restauracji na świecie. Widzę ją bardzo wyraźnie. Musi być na wsi, ale nie dalej niż pół godziny spaceru od jakiejś wody, skąd można wyciągnąć fajną rybę. Musi być asfaltowa droga, kończąca się nie dalej niż 10 minut drogi bryczką lub terenowym samochodem, którym można dowieźć gości. Musi być blisko las, solidnie grzybny, jagodziany i borówkowy. Wąwóz ze stokiem skierowanym na południe – by nie zabrakło poziomek. Solidne pole gryki, by mieć prawdziwy miód, a w lasach trochę jodeł na spadź. Ma rosnąć na brzegach tych lasów czeremcha, ałycza i dereń. Ma być śliwkowy sad. Sąsiedzi moi muszą kochać zwierzęta. Nie tak jak moja ukochana, która krowy trzymałaby tylko na mleko, a kury tylko dla jajek i nie pozwoliłaby zarżnąć niczego z naszego podwórka, ale tak, by nie traktować świni jak nastolatka i nie faszerować jej chemiczną paszą. Tak, by wiedzieć, że z bukata choćby najlepszej mięsnej rasy nic dobrego nie będzie, jeśli całe swoje krótkie życie spędzi spętany w obórce. Niech będzie w pobliżu jeden serowar albo choć ktoś chętny – nauczymy go z Gienem Mientkiewiczem. Niech będzie niedaleko zdun, co zrobi nam kilka pieców. Niech będzie niedaleko dobryrzeźnik, co ma trochę w dupie mody i przepisy, i małą chłodnię z podłogą wysypaną solą. Sama restauracja ma składać się z trzech połączonych ze sobą, ale niezależnych części. Pierwsza część, która zapewni finansową ciągłość i wzmocni dobre sąsiedztwo, będzie piwiarnią. Piwo z małego browaru i prosta kuchnia. Kiełbasa z wody, kulebiak, raki, wędzony sum, zwykłe pierogi, podpłomyki. Kilka pozycji. Wszystkie z lokalnym zacięciem. Coś dla przechodzących szlakiem, spragnionych i głodnych. Mała sala, spora altana, ocieniona chmielem czy dzikim winem. Piękne, grubo rżnięte kufle. Mały podest dla orkiestry na taneczną sobotę. Czasem grill z występami przyjaciół. Miejsce drugie to kilka gościnnych pokoi. Cudne śniadania z serdelkami, własnym twarożkiem i dziesiątkami konfitur, z jajecznicą na leśnych grzybach, z powidlanym plackiem, ze stołem pełnym karafek z nalewkami. Ze spiżarkąpełną słoików z zalaną smalcem kiełbasą, z kiszonym czosnkiem, z chlebem pieczonym raz na tydzień w piątkowy wieczór, jak to było w Bukowej koło Biłgoraja. Trzecia część to sala z kominkiem na wyjątkowe rezerwacje. Z kuchnią, której sercem jest wielki, opalany drewnem piec, i schodkami do piwnicy, gdzie spoczywa 10 tys. cudownych butelek wina. Z ogromnym stołem. Tam dla gości, którzy przyjadą tu specjalnie, będę z przyjaciółmi wyprawiał cuda. Wyobraźcie sobie kolację, na której spróbujemy mięsa sześciu ras gęsi. Malutkie gołąbki, po pięć na talerzu, każdy z farszem z innego jagnięcego podrobu. Cudownie zrobiona brytfanna z wielkim rzecznym szczupakiem, uduszonym w tokaju i maleńkich cebulkach. Czaple jaja faszerowane móżdżkiem. Cztery napoleonki na deser, a krem każdej na innym zrobiony likierze. Mógłbym tak w nieskończoność... Tę wiosnę jeszcze wytrzymam. Może i następną. Ale jak kulinarna Warszawa dalej będzie mnie tak mierzić, kopnę się na wieś. I będę prawdziwie szczęśliwy.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.