*****
Już w momencie premiery, 40 lat temu, ten album wzbudził ogromne emocje i został obwołany jedną z najważniejszych płyt wszech czasów. Z perspektywy czasu ta przygotowywana przez dwa lata płyta nic nie straciła ani na znaczeniu, ani na atrakcyjności. Są tu taneczne przeboje („I wish”), hołd dla Duke’a Ellingtona i niezwykle wyrafinowane aranżacje, a lista współpracownikoów (klasy np. Herbiego Hancocka) to około 130 osób. Ale mistrz ceremonii jest tylko jeden – Stevie Wonder. To jego dzieło, autorskie do bólu. Czarna społeczność znalazła tu w warstwie tekstowej nie tylko odniesienia do swych korzeni, ale i najważniejsze współczesne problemy podzielonej Ameryki. Niezwykły format oryginalnego wydawnictwa – dwie winylowe płyty plus epka z czterema dodatkowymi utworami (skopiowana niedugo później przez Niemena) świadczy o twórczej płodności autora znajdującego się wtedy u szczytu kariery. Nagroda Grammy wydawała się tym razem za skromna. Album zasłużył na coś w rodzaju muzycznego Nobla. Stevie Wonder dochodził do dzieła swego życia serią znakomitych płyt z lat 70., a po wydaniu „Songs in the Key of Life” nigdy już nie zbliżył się nawet do poziomu tego arcydzieła. W ostatnim czasie wielokrotnie koncertował, grając album w całości. Najlepsza dźwiękowo z dostępnych obecnie wersji jest ta na płycie Blu-ray w technologii HD Audio. Warto zainwestować.
Stevie Wonder, „Songs in the Key of Life” 40th Anniversary Edition
Motown
****
Następca Prince’a
Ocean, gigant popularnej muzyki R’n’B, jest bezkompromisowy i szalenie trudny do sklasyfikowania. W stosunku do poprzedniego drugi album artysty jest muzycznie często wręcz minimalistyczny. W warstwie tekstowej Ocean porusza się po ryzykownej granicy obyczajowej, stawiając na szczerość budzącą prawie lekkie zażenowanie. Prince doczekał się godnego artystycznego spadkobiercy.
Frank Ocean, „Blonde”
Apple Music
***
Ścieżka dźwiękowa lata
Inspiracja muzyką taneczną lat 80., z czasów przenośnej klawiatury Casio, wydaje się pomysłem mocno wytartym. Okładka płyty też nie zaskakuje. Jedynie niemiecka wytwórnia i rodowód wykonawcy budzą lekkie zdziwienie. Od czasu „The English Riviera” Metronomy nie było tak kompletnej ścieżki dźwiękowej słonecznego lata.
Jest tu praktycznie wszystko, czego można się spodziewać po wakacyjnej płycie – od bitów po melodie. Rzecz znakomicie wyprodukowana, bo w tej materii Marius Lauber, czyli Roosevelt, jest świetnym fachowcem, i zdecydowanie nieagresywna, a nawet (znów kłania się Metronomy) z nutką nieokreślonej nostalgii.
Roosevelt, „Roosevelt”
City Slang
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.