Mówi się, że nadchodzące czasy będą wymagać elastyczności i zmieniania zawodu praktycznie co dziesięć lat. Gdzie jest napisane, że nie ma to dotyczyć zawodu polityka?
Dawno nie widziałem w polskiej prasie tak ciekawej dyskusji, jak ta, która rozwinęła się w "Gazecie Wyborczej" po doskonałym artykule prof. Hanny Świdy-Ziemby pt. "Hańba obojętności". W drugim artykule - "Jest obowiązkiem świadka..." - stanowiącym odpowiedź na listy i polemiki autorka wysuwa tezę, że "sprawa krzyża na żwirowisku oświęcimskim jest nie tyle konfliktem między Polakami a Żydami, ile przede wszystkim konfliktem między Polakami a Polakami".
Leszek Miller zrezygnował z wszelkich funkcji w SdRP i SLD, zapowiedział, że nie weźmie udziału w wyborach, wszedł w otwarty konflikt z prezydentem Kwaśniewskim i praktycznie całkowicie wycofał się z życia politycznego. Oczywiście żartuję. Na Leszka Millera można zawsze liczyć i niezłomnie trwa on wszędzie tam, gdzie postawiła go partia. Jeśli pozwoliłem sobie na jedno zdanie political fiction, to dlatego, żeby mogli państwo mniej więcej wyobrazić sobie rozmiary politycznego trzęsienia ziemi, jakie nastąpiło niedawno na francuskiej prawicy. Analogia z ewentualnym odejściem Leszka Millera i implikacjami polityczno-personalnymi takiego wydarzenia wydaje mi się najbliższa. Philippe Séguin był przewodniczącym neogaullistowskiej partii RPR, założonej przez Jacques?a Chiraca. Stał również na czele listy kandydatów swojego obozu w wyborach do Parlamentu Europejskiego, które mają się odbyć 13 czerwca, a więc - z politycznego punktu widzenia - niebawem. Kampania już się zaczęła, plakaty z portretem Séguina jako lidera listy już były wydrukowane, tymczasem główny bohater nagle trzasnął drzwiami, wyszedł i więcej nie wrócił. Przysłał napisany odręcznie jednostronicowy list, w którym poinformował o dymisji z funkcji przewodniczącego partii i o wycofaniu się z przewodzenia liście wyborczej. Mniejsza o to, jakie były szczegóły uzasadnienia tej decyzji, bo wiadomo, że polityk na tym szczeblu i tak nie wygarnie nagle wszystkim całej prawdy prosto w oczy - zwłaszcza tym, którzy są na szczeblach jeszcze wyższych - ponieważ musi się liczyć z możliwością powrotu pewnego dnia na scenę, a wtedy lepiej nie mieć za dużo wpływowych wrogów. W każdym razie wszystko wskazuje, że decyzja Séguina była decyzją uczciwą, zaliczającą się do kategorii "ludzkich odruchów". Najwyraźniej nie płynęła z wyrachowania, tylko z poczucia typu "mam już dość". Z narastającej frustracji z powodu rozdźwięku między ideami a czynami zarówno we własnym działaniu, jak i w postawach otoczenia. Séguin występował kiedyś jako jeden z najbardziej stanowczych przeciwników traktatu z Maastricht - a więc Unii Europejskiej w obecnej postaci - a teraz miał przewodzić swojej partii w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Zgodził się na to przez lojalność wobec Jacques?a Chiraca, tymczasem właśnie z jego najbliższego otoczenia nadeszły sygnały, które Séguin odczuł jako nielojalność. Chodziło o polityczne "zaloty" prezydenta do dysydentów z RPR i do liberałów z partii UDF, którzy wcześniej wystąpili z własnymi listami wyborczymi, odmawiając współpracy z Séguinem. W jednym z komentarzy prasowych można było przeczytać, że Séguin jest "ostatnim czystym gaullistą we Francji" i że jego dymisja była "gestem autentycznie gaullistowskim, pozostającym w doskonałej zgodności z mentalnością Generała". Odmówił bowiem kierowania, kiedy odmawia mu się środków pozwalających na kierowanie, nie uczepiał się władzy dla samej władzy i wolał izolację od niemożności działania. Cóż, gest był może w stylu gen. de Gaulle?a, ale jeśli Séguin miałby być rzeczywiście ostatnim prawdziwym gaullistą - to co ten gest zmienia? Ów minikryzys personalny wyeksponował jedynie z większą wyrazistością to, że gaullizm jako nurt polityczny przeżywa podobny kryzys tożsamości jak wiele innych nurtów, i to nie tylko we Francji. Zrobiło się jakoś tak, że do jakiejkolwiek większej partii by zajrzeć, niezbyt wyraźnie widać, czym ona właściwie jest. Inaczej jest tylko na skrajach i marginesach: wyraźnie widać, kiedy ktoś jest faszystą, rasistą, komunistą, anarchistą itp. Natomiast inne partie stają się z wolna tworami coraz bardziej nieokreślonymi. Chcą być równocześnie "socjalne" i prawicowe, liberalne i państwowotwórcze, narodowe i europejskie. Właśnie tak jest z gaullistami, a przy tym brak im rezerw kadrowych. Wszystko ciągnie stara gwardia, która nie może już być porywająca, bo każdy z jej przedstawicieli nieuchronnie kojarzy się publiczności z jakąś klęską, zdradą lub aferą, a ambicje i animozje osobiste aż nazbyt widocznie wysuwają się na pierwszy plan. Oczywiście, można - a może nawet trzeba - zadać sobie pytanie, czy "niewyraźność" partii nie jest aby odzwierciedleniem stanu elektoratu i tzw. mas członkowskich. Wyborcy bardziej wykształceni, bardziej doświadczeni politycznie i lepiej zorientowani w świecie niż kiedyś być może mniej chętnie akceptują jednoznaczne recepty na wszystko i woleliby, aby były one dostosowywane do konkretnych potrzeb i sytuacji. Może więc wcale nie jest dobrze być "wyraźnym", a przyszłość należy do polityków budujących sojusze nie na teoretycznych preferencjach, tylko w celu rozwiązania rzeczywistych problemów, bez opierania się na sztywnych, jednolitych strukturach partyjnych i korzystając z dorobku myślowego rozmaitych nurtów politycznych? Mówi się, że nadchodzące czasy będą wymagać elastyczności i zmieniania zawodu praktycznie co dziesięć lat. Gdzie jest napisane, że nie ma to dotyczyć zawodu polityka?
Leszek Miller zrezygnował z wszelkich funkcji w SdRP i SLD, zapowiedział, że nie weźmie udziału w wyborach, wszedł w otwarty konflikt z prezydentem Kwaśniewskim i praktycznie całkowicie wycofał się z życia politycznego. Oczywiście żartuję. Na Leszka Millera można zawsze liczyć i niezłomnie trwa on wszędzie tam, gdzie postawiła go partia. Jeśli pozwoliłem sobie na jedno zdanie political fiction, to dlatego, żeby mogli państwo mniej więcej wyobrazić sobie rozmiary politycznego trzęsienia ziemi, jakie nastąpiło niedawno na francuskiej prawicy. Analogia z ewentualnym odejściem Leszka Millera i implikacjami polityczno-personalnymi takiego wydarzenia wydaje mi się najbliższa. Philippe Séguin był przewodniczącym neogaullistowskiej partii RPR, założonej przez Jacques?a Chiraca. Stał również na czele listy kandydatów swojego obozu w wyborach do Parlamentu Europejskiego, które mają się odbyć 13 czerwca, a więc - z politycznego punktu widzenia - niebawem. Kampania już się zaczęła, plakaty z portretem Séguina jako lidera listy już były wydrukowane, tymczasem główny bohater nagle trzasnął drzwiami, wyszedł i więcej nie wrócił. Przysłał napisany odręcznie jednostronicowy list, w którym poinformował o dymisji z funkcji przewodniczącego partii i o wycofaniu się z przewodzenia liście wyborczej. Mniejsza o to, jakie były szczegóły uzasadnienia tej decyzji, bo wiadomo, że polityk na tym szczeblu i tak nie wygarnie nagle wszystkim całej prawdy prosto w oczy - zwłaszcza tym, którzy są na szczeblach jeszcze wyższych - ponieważ musi się liczyć z możliwością powrotu pewnego dnia na scenę, a wtedy lepiej nie mieć za dużo wpływowych wrogów. W każdym razie wszystko wskazuje, że decyzja Séguina była decyzją uczciwą, zaliczającą się do kategorii "ludzkich odruchów". Najwyraźniej nie płynęła z wyrachowania, tylko z poczucia typu "mam już dość". Z narastającej frustracji z powodu rozdźwięku między ideami a czynami zarówno we własnym działaniu, jak i w postawach otoczenia. Séguin występował kiedyś jako jeden z najbardziej stanowczych przeciwników traktatu z Maastricht - a więc Unii Europejskiej w obecnej postaci - a teraz miał przewodzić swojej partii w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Zgodził się na to przez lojalność wobec Jacques?a Chiraca, tymczasem właśnie z jego najbliższego otoczenia nadeszły sygnały, które Séguin odczuł jako nielojalność. Chodziło o polityczne "zaloty" prezydenta do dysydentów z RPR i do liberałów z partii UDF, którzy wcześniej wystąpili z własnymi listami wyborczymi, odmawiając współpracy z Séguinem. W jednym z komentarzy prasowych można było przeczytać, że Séguin jest "ostatnim czystym gaullistą we Francji" i że jego dymisja była "gestem autentycznie gaullistowskim, pozostającym w doskonałej zgodności z mentalnością Generała". Odmówił bowiem kierowania, kiedy odmawia mu się środków pozwalających na kierowanie, nie uczepiał się władzy dla samej władzy i wolał izolację od niemożności działania. Cóż, gest był może w stylu gen. de Gaulle?a, ale jeśli Séguin miałby być rzeczywiście ostatnim prawdziwym gaullistą - to co ten gest zmienia? Ów minikryzys personalny wyeksponował jedynie z większą wyrazistością to, że gaullizm jako nurt polityczny przeżywa podobny kryzys tożsamości jak wiele innych nurtów, i to nie tylko we Francji. Zrobiło się jakoś tak, że do jakiejkolwiek większej partii by zajrzeć, niezbyt wyraźnie widać, czym ona właściwie jest. Inaczej jest tylko na skrajach i marginesach: wyraźnie widać, kiedy ktoś jest faszystą, rasistą, komunistą, anarchistą itp. Natomiast inne partie stają się z wolna tworami coraz bardziej nieokreślonymi. Chcą być równocześnie "socjalne" i prawicowe, liberalne i państwowotwórcze, narodowe i europejskie. Właśnie tak jest z gaullistami, a przy tym brak im rezerw kadrowych. Wszystko ciągnie stara gwardia, która nie może już być porywająca, bo każdy z jej przedstawicieli nieuchronnie kojarzy się publiczności z jakąś klęską, zdradą lub aferą, a ambicje i animozje osobiste aż nazbyt widocznie wysuwają się na pierwszy plan. Oczywiście, można - a może nawet trzeba - zadać sobie pytanie, czy "niewyraźność" partii nie jest aby odzwierciedleniem stanu elektoratu i tzw. mas członkowskich. Wyborcy bardziej wykształceni, bardziej doświadczeni politycznie i lepiej zorientowani w świecie niż kiedyś być może mniej chętnie akceptują jednoznaczne recepty na wszystko i woleliby, aby były one dostosowywane do konkretnych potrzeb i sytuacji. Może więc wcale nie jest dobrze być "wyraźnym", a przyszłość należy do polityków budujących sojusze nie na teoretycznych preferencjach, tylko w celu rozwiązania rzeczywistych problemów, bez opierania się na sztywnych, jednolitych strukturach partyjnych i korzystając z dorobku myślowego rozmaitych nurtów politycznych? Mówi się, że nadchodzące czasy będą wymagać elastyczności i zmieniania zawodu praktycznie co dziesięć lat. Gdzie jest napisane, że nie ma to dotyczyć zawodu polityka?
Więcej możesz przeczytać w 20/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.