Policja rozbiła pierwszą w Polsce grupę mafijną
Po raz pierwszy w Polsce rozpracowano i rozbito doskonale zorganizowaną strukturę mafijną, w której oprócz gangsterów działali lekarze, były milicjant, brokerzy, radny i biznesmeni powiązani z wysokimi funkcjonariuszami policji. - Była to jedna z najlepiej zorganizowanych grup przestępczych w kraju - przyznaje Wojciech Walendziak, dyrektor Biura do Walki z Przestępczością Zorganizowaną Komendy Głównej Policji. Rozpracowanie mafii umożliwili skruszeni gangsterzy - świadkowie koronni, którzy zgodzili się zeznawać przeciw swoim bossom.
28 czerwca o godz. 6.00 rano jednocześnie w Łodzi, Warszawie, Toruniu, Piotrkowie Trybunalskim i Tomaszowie Mazowieckim policjanci z wydziałów do walki z przestępczością zorganizowaną - wspierani przez brygady antyterrorystyczne - zatrzymali 21 członków mafii. - Mamy do czynienia nie tylko z grupą przestępczą, ale ze związkiem o wysokim stopniu zorganizowania, podziale ról, kompetencji, który sięga do struktur państwa. Chodzi o połączenie przestępczości kryminalnej i gospodarczej właśnie z legalnymi strukturami państwa - mówi Kazimierz Olejnik, zastępca prokuratora okręgowego w Łodzi. Grupa zajmowała się ściąganiem haraczy, porwaniami, handlem narkotykami, ale głównie przestępstwami gospodarczymi na gigantyczną skalę. - Chodzi o miliardy złotych - dodaje Olejnik.
Akcję zatrzymania bossów, którą przygotowywało kilkaset osób, a bezpośrednio brało w niej udział ponad dwustu policjantów, przeprowadzono perfekcyjnie, wykorzystując element zaskoczenia. Policjanci znaleźli przy zatrzymanych broń, 120 tys. USD, 80 tys. DM i 380 tys. zł. Wiadomo, że grupa działała od 1993 r. - Prowadząc wiele spraw dotyczących wymuszeń czy handlu narkotykami, czuliśmy, że ktoś jeszcze stoi za tymi przestępstwami - mówi prokurator Kazimierz Olejnik. - Chwytaliśmy tylko wykonawców - "żołnierzy", czasem "oficerów", ale byliśmy przekonani, że kieruje tym ktoś inny. Zastanawiała nas dziwna zbieżność sposobów dokonywania przestępstw, podobna taktyka obrony przed sądem, nagłe zachorowania aresztowanych, rozbudowany system opieki nad aresztowanymi i skazanymi oraz ich rodzinami.
Na pierwszy ślad organizacji mafijnej policjanci natrafili podczas śledztwa w sprawie zabójstwa 40-letniego Ireneusza J. (ps. Gruby Irek), zastrzelonego pod pizzerią w Zgierzu w Wigilię w 1997 r. Ireneusz J. był jednym z szefów łódzkiego świata przestępczego, "prawą ręką" superbossa, czyli Tadeusza M. Szybko piął się w górę, z czasem uzyskał nawet większe od Tadeusza M. wpływy. I to prawdopodobnie było powodem zabójstwa. Ireneusz J. był człowiekiem wyjątkowo ostrożnym. Zawsze chodził w kamizelce kuloodpornej, z bronią, w otoczeniu ochroniarzy. - Świadomie, jak już wiadomo, zamachowcy postanowili zlikwidować go w Wigilię, w dniu pojednania - opowiada prokurator Olejnik. Zaproszono go na wigilijną wieczerzę do zgierskiej pizzerii, gdzie zgromadziła się śmietanka przestępczego świata. Zamachowcy wiedzieli, że w tak wyjątkowym dniu Gruby Irek będzie bez ochroniarzy (zwolnił ich do domów) i bez kamizelki kuloodpornej. Na strychu kamienicy w pobliżu pizzerii czekał na niego snajper. Gruby Irek zginął od strzału w głowę, gdy opuszczał lokal.
To zabójstwo dało początek gruntownej penetracji łódzkiego środowiska przestępczego. Półtoraroczna praca operacyjna, przede wszystkim doniesienia kilku zwerbowanych spośród członków grupy świadków koronnych, pozwoliły na rozpracowanie organizacji przestępczej. Na jej czele stał 54-letni Tadeusz M., niepozorny, w okularach, średniego wzrostu, zawsze elegancko ubrany, ze złotym sygnetem na palcu, spotykany w najlepszych łódzkich lokalach i w najlepszym łódzkim towarzystwie. Zaczynał jako cinkciarz, potem handlował złotem. Ponoć nigdy nie zamykał swojego mercedesa - pewny, że nikt nie ośmieli się go ukraść. W jego mieszkaniu (ponad 200 m2) w starej, niepozornej kamienicy przy ul. Piotrkowskiej w Łodzi były marmury, pozłacane klamki, antyczne meble, cenne obrazy. Parę lat temu miał stracić kilka milionów złotych wskutek upadku Agrobanku, pieniądze przechowywał bowiem na fikcyjnych kontach. Oficjalnie Tadeusz M. był rencistą III grupy. Skądinąd wielu innych łódzkich gangsterów oficjalnie żyło z emerytur i rent, lecz mieszkali w okazałych willach, mieli wielohektarowe posiadłości, jeździli jaguarami, BMW, mercedesami, byli dosłownie obwieszeni złotem, należały do nich najatrakcyjniejsze grunty. - W chwili zatrzymania jeden z takich emerytów miał na koncie w banku miliony nowych złotych - mówi jeden z policjantów.
- Tadeusz M. miał takie powiązania, że przez dziesięć lat nie dało się go "ugryźć", zawsze się jakoś wywijał - mówi Andrzej Kozdraj, zastępca naczelnika Wydziału do Walki z Przestępczością Zorganizowaną w łódzkiej policji. - Sam nigdy nie brał udziału w akcjach, jego podpis nie widnieje na żadnym dokumencie - od tego miał ludzi. On tylko wydawał dyspozycje. I był bezwzględny - mówi policjant uczestniczący w rozpracowywaniu gangu. - Jeżeli próbowało się robić coś za jego plecami, trzeba było zapłacić grzywnę w wysokości 10 tys. USD. Jeśli ktoś nie mógł na czas oddać pożyczki, musiał płacić karę - 100 tys. USD. Gdy nie miał na czas pieniędzy, kara rosła do 200 tys. USD. Jeśli trzeba było wysyłać ludzi specjalizujących się w odzyskiwaniu długów, nieszczęśnik musiał się zgodzić na 300 tys. USD. Wszyscy się go bali, na zawołanie miał "żołnierzy", którzy robili wszystko bez mrugnięcia okiem. Dłużnicy w końcu płacili, gdyż następnym krokiem był wyrok śmierci. Gang "nie gardził" zarobkami z okupów. Jeden z łódzkich biznesmenów musiał zapłacić porywaczom z gangu 1,6 mln zł.
Kierownictwo gangu liczyło 60 osób w wieku 25-70 lat. Sami obywatele o nieposzlakowanej opinii
Kierownictwo gangu liczyło ok. 60 osób w wieku 25-70 lat. - Sami obywatele o nieposzlakowanej opinii - mówią policjanci. Byli doskonale zorganizowani - w wyspecjalizowane grupy, na których czele stali "kierownicy". Działał zespół kryminalny, specjaliści od narkotyków, okupów, haraczy, zespół zajmujący się przedsięwzięciami gospodarczymi. Regularnie organizowano spotkania, na których ustalano zakres obowiązków, plany, omawiano realizację zadań. Tadeusz M. miał doradców finansowych, wyszukujących luki w prawie podatkowym i finansowym. - Szybko zorientowali się, na czym można najlepiej zarobić - mówi jeden z łódzkich policjantów. Zaczęli robić quasi-legalne interesy. Sami o sobie mówili: "Już nie jesteśmy "wyrwikuflami", lecz biznesmenami".
Bardzo intratnym interesem, związanym z wykorzystywaniem luk prawnych, okazała się produkcja win średniego gatunku i handel nimi. - Zasada była prosta: firma "krzak", produkująca wino i mająca obowiązek opłacenia podatku akcyzowego i VAT odsprzedawała trunek innej spółce i znikała. Właściciele drugiej spółki uznawali, że podatki zapłaciła ta pierwsza, więc skarb państwa nie otrzymywał ani grosza. Urzędnicy skarbowi ścigali firmę, która już nie istniała - tłumaczy prokurator Olejnik. - W ten sposób skarb państwa poniósł gigantyczne straty. Może się okazać, że od znaczącej części win sprzedawanych w Polsce nigdy nie zapłacono akcyzy.
Gang miał też zespół zajmujący się opracowywaniem różnych fikcyjnych i fałszywych dokumentów (w tym weksli), miał na swoich usługach brokerów, ubezpieczających za łapówkę różne transakcje firm "krzaków". Ubezpieczyciel gwarantował transakcję bądź tira z towarem, który później znikał, a gdy kupujący nie płacił, obowiązek ten przechodził na ubezpieczyciela. Za ubezpieczenie jednej transakcji o wartości 800 tys. zł brokerzy brali kilkadziesiąt tysięcy złotych. Oczywiście firma ubezpieczeniowa musiała potem płacić. Ale często sprzedawca nie otrzymywał ani grosza. Obecnie wiadomo o 50 oszukanych firmach. - Mamy podstawy sądzić, że niejednokrotnie taki "przekręt" dokonywał się przy wiedzy i udziale kierownictwa tych firm - mówi prokurator Olejnik.
- Podczas rozpracowywania gangu ujawniliśmy korupcję na ogromną skalę - mówi jeden z prokuratorów. O rozmiarach tego zjawiska może świadczyć fikcyjna neurochirurgiczna operacja Marka B., jednego z członków grupy, który w 1993 r. wyłudził 130 mld starych złotych. - Akcja była znakomicie przygotowana, zgrana co do minuty - mówią policjanci. Kiedy Marek B. był w areszcie, przekupiony lekarz więzienny wstrzyknął mu pod skórę w okolicy kręgosłupa gips dentystyczny. Podczas prześwietlenia zastrzyk z gipsu wyglądał jak wypadnięty krąg. Wezwany ze szpitala lekarz (dla bezpieczeństwa też opłacony) przewiózł Marka B. do kliniki neurochirurgicznej, gdzie czekał już doc. Zbigniew K., niegdyś konsultant więziennej służby zdrowia, który miał rzekomo przeprowadzić operację. Wkrótce Marek B. wyszedł z aresztu ze względu na zły stan zdrowia. Trzej lekarze otrzymali za akcję łącznie 50 tys. zł. - To tylko pokazuje, jaki sztab ludzi na wolności był zaangażowany w operację - mówi łódzki prokurator.
Członkowie grupy specjalizujący się w sprawach korupcji wcześniej przygotowywali grunt, robili rozpoznanie, przygotowywali "haki" na kandydatów, którym składano propozycje nie do odrzucenia. Szantażowano na przykład jednego z byłych wojewodów - zdjęciami zrobionymi w agencji towarzyskiej. Przestępcy mieli kontakty z wysokimi urzędnikami państwowymi - mówią policjanci. Jednym z aresztowanych jest Mieczysław R., znany w Toruniu biznesmen, bliski znajomy byłego wysokiego funkcjonariusza policji.
Przestępcy prowadzili interesy praktycznie w całej Polsce. - Aresztowani byli elitą przestępczą środkowej Polski. Ale grupa bardzo blisko współpracowała też z innymi polskimi i zagranicznymi gangami, świadcząc sobie nawzajem usługi. Wszystko się gdzieś zazębia - mówią policjanci. Obecnie w areszcie przebywa 19 osób: czterem przedstawiono zarzut stworzenia i działania w zorganizowanym związku przestępczym. Aresztowanym zarzuca się ponadto wyłudzenie towarów wartych 12,5 mln zł i wręczenie 220 tys. zł łapówek. Prokurator Olejnik przyznaje, że można się spodziewać kolejnych aresztowań.
28 czerwca o godz. 6.00 rano jednocześnie w Łodzi, Warszawie, Toruniu, Piotrkowie Trybunalskim i Tomaszowie Mazowieckim policjanci z wydziałów do walki z przestępczością zorganizowaną - wspierani przez brygady antyterrorystyczne - zatrzymali 21 członków mafii. - Mamy do czynienia nie tylko z grupą przestępczą, ale ze związkiem o wysokim stopniu zorganizowania, podziale ról, kompetencji, który sięga do struktur państwa. Chodzi o połączenie przestępczości kryminalnej i gospodarczej właśnie z legalnymi strukturami państwa - mówi Kazimierz Olejnik, zastępca prokuratora okręgowego w Łodzi. Grupa zajmowała się ściąganiem haraczy, porwaniami, handlem narkotykami, ale głównie przestępstwami gospodarczymi na gigantyczną skalę. - Chodzi o miliardy złotych - dodaje Olejnik.
Akcję zatrzymania bossów, którą przygotowywało kilkaset osób, a bezpośrednio brało w niej udział ponad dwustu policjantów, przeprowadzono perfekcyjnie, wykorzystując element zaskoczenia. Policjanci znaleźli przy zatrzymanych broń, 120 tys. USD, 80 tys. DM i 380 tys. zł. Wiadomo, że grupa działała od 1993 r. - Prowadząc wiele spraw dotyczących wymuszeń czy handlu narkotykami, czuliśmy, że ktoś jeszcze stoi za tymi przestępstwami - mówi prokurator Kazimierz Olejnik. - Chwytaliśmy tylko wykonawców - "żołnierzy", czasem "oficerów", ale byliśmy przekonani, że kieruje tym ktoś inny. Zastanawiała nas dziwna zbieżność sposobów dokonywania przestępstw, podobna taktyka obrony przed sądem, nagłe zachorowania aresztowanych, rozbudowany system opieki nad aresztowanymi i skazanymi oraz ich rodzinami.
Na pierwszy ślad organizacji mafijnej policjanci natrafili podczas śledztwa w sprawie zabójstwa 40-letniego Ireneusza J. (ps. Gruby Irek), zastrzelonego pod pizzerią w Zgierzu w Wigilię w 1997 r. Ireneusz J. był jednym z szefów łódzkiego świata przestępczego, "prawą ręką" superbossa, czyli Tadeusza M. Szybko piął się w górę, z czasem uzyskał nawet większe od Tadeusza M. wpływy. I to prawdopodobnie było powodem zabójstwa. Ireneusz J. był człowiekiem wyjątkowo ostrożnym. Zawsze chodził w kamizelce kuloodpornej, z bronią, w otoczeniu ochroniarzy. - Świadomie, jak już wiadomo, zamachowcy postanowili zlikwidować go w Wigilię, w dniu pojednania - opowiada prokurator Olejnik. Zaproszono go na wigilijną wieczerzę do zgierskiej pizzerii, gdzie zgromadziła się śmietanka przestępczego świata. Zamachowcy wiedzieli, że w tak wyjątkowym dniu Gruby Irek będzie bez ochroniarzy (zwolnił ich do domów) i bez kamizelki kuloodpornej. Na strychu kamienicy w pobliżu pizzerii czekał na niego snajper. Gruby Irek zginął od strzału w głowę, gdy opuszczał lokal.
To zabójstwo dało początek gruntownej penetracji łódzkiego środowiska przestępczego. Półtoraroczna praca operacyjna, przede wszystkim doniesienia kilku zwerbowanych spośród członków grupy świadków koronnych, pozwoliły na rozpracowanie organizacji przestępczej. Na jej czele stał 54-letni Tadeusz M., niepozorny, w okularach, średniego wzrostu, zawsze elegancko ubrany, ze złotym sygnetem na palcu, spotykany w najlepszych łódzkich lokalach i w najlepszym łódzkim towarzystwie. Zaczynał jako cinkciarz, potem handlował złotem. Ponoć nigdy nie zamykał swojego mercedesa - pewny, że nikt nie ośmieli się go ukraść. W jego mieszkaniu (ponad 200 m2) w starej, niepozornej kamienicy przy ul. Piotrkowskiej w Łodzi były marmury, pozłacane klamki, antyczne meble, cenne obrazy. Parę lat temu miał stracić kilka milionów złotych wskutek upadku Agrobanku, pieniądze przechowywał bowiem na fikcyjnych kontach. Oficjalnie Tadeusz M. był rencistą III grupy. Skądinąd wielu innych łódzkich gangsterów oficjalnie żyło z emerytur i rent, lecz mieszkali w okazałych willach, mieli wielohektarowe posiadłości, jeździli jaguarami, BMW, mercedesami, byli dosłownie obwieszeni złotem, należały do nich najatrakcyjniejsze grunty. - W chwili zatrzymania jeden z takich emerytów miał na koncie w banku miliony nowych złotych - mówi jeden z policjantów.
- Tadeusz M. miał takie powiązania, że przez dziesięć lat nie dało się go "ugryźć", zawsze się jakoś wywijał - mówi Andrzej Kozdraj, zastępca naczelnika Wydziału do Walki z Przestępczością Zorganizowaną w łódzkiej policji. - Sam nigdy nie brał udziału w akcjach, jego podpis nie widnieje na żadnym dokumencie - od tego miał ludzi. On tylko wydawał dyspozycje. I był bezwzględny - mówi policjant uczestniczący w rozpracowywaniu gangu. - Jeżeli próbowało się robić coś za jego plecami, trzeba było zapłacić grzywnę w wysokości 10 tys. USD. Jeśli ktoś nie mógł na czas oddać pożyczki, musiał płacić karę - 100 tys. USD. Gdy nie miał na czas pieniędzy, kara rosła do 200 tys. USD. Jeśli trzeba było wysyłać ludzi specjalizujących się w odzyskiwaniu długów, nieszczęśnik musiał się zgodzić na 300 tys. USD. Wszyscy się go bali, na zawołanie miał "żołnierzy", którzy robili wszystko bez mrugnięcia okiem. Dłużnicy w końcu płacili, gdyż następnym krokiem był wyrok śmierci. Gang "nie gardził" zarobkami z okupów. Jeden z łódzkich biznesmenów musiał zapłacić porywaczom z gangu 1,6 mln zł.
Kierownictwo gangu liczyło 60 osób w wieku 25-70 lat. Sami obywatele o nieposzlakowanej opinii
Kierownictwo gangu liczyło ok. 60 osób w wieku 25-70 lat. - Sami obywatele o nieposzlakowanej opinii - mówią policjanci. Byli doskonale zorganizowani - w wyspecjalizowane grupy, na których czele stali "kierownicy". Działał zespół kryminalny, specjaliści od narkotyków, okupów, haraczy, zespół zajmujący się przedsięwzięciami gospodarczymi. Regularnie organizowano spotkania, na których ustalano zakres obowiązków, plany, omawiano realizację zadań. Tadeusz M. miał doradców finansowych, wyszukujących luki w prawie podatkowym i finansowym. - Szybko zorientowali się, na czym można najlepiej zarobić - mówi jeden z łódzkich policjantów. Zaczęli robić quasi-legalne interesy. Sami o sobie mówili: "Już nie jesteśmy "wyrwikuflami", lecz biznesmenami".
Bardzo intratnym interesem, związanym z wykorzystywaniem luk prawnych, okazała się produkcja win średniego gatunku i handel nimi. - Zasada była prosta: firma "krzak", produkująca wino i mająca obowiązek opłacenia podatku akcyzowego i VAT odsprzedawała trunek innej spółce i znikała. Właściciele drugiej spółki uznawali, że podatki zapłaciła ta pierwsza, więc skarb państwa nie otrzymywał ani grosza. Urzędnicy skarbowi ścigali firmę, która już nie istniała - tłumaczy prokurator Olejnik. - W ten sposób skarb państwa poniósł gigantyczne straty. Może się okazać, że od znaczącej części win sprzedawanych w Polsce nigdy nie zapłacono akcyzy.
Gang miał też zespół zajmujący się opracowywaniem różnych fikcyjnych i fałszywych dokumentów (w tym weksli), miał na swoich usługach brokerów, ubezpieczających za łapówkę różne transakcje firm "krzaków". Ubezpieczyciel gwarantował transakcję bądź tira z towarem, który później znikał, a gdy kupujący nie płacił, obowiązek ten przechodził na ubezpieczyciela. Za ubezpieczenie jednej transakcji o wartości 800 tys. zł brokerzy brali kilkadziesiąt tysięcy złotych. Oczywiście firma ubezpieczeniowa musiała potem płacić. Ale często sprzedawca nie otrzymywał ani grosza. Obecnie wiadomo o 50 oszukanych firmach. - Mamy podstawy sądzić, że niejednokrotnie taki "przekręt" dokonywał się przy wiedzy i udziale kierownictwa tych firm - mówi prokurator Olejnik.
- Podczas rozpracowywania gangu ujawniliśmy korupcję na ogromną skalę - mówi jeden z prokuratorów. O rozmiarach tego zjawiska może świadczyć fikcyjna neurochirurgiczna operacja Marka B., jednego z członków grupy, który w 1993 r. wyłudził 130 mld starych złotych. - Akcja była znakomicie przygotowana, zgrana co do minuty - mówią policjanci. Kiedy Marek B. był w areszcie, przekupiony lekarz więzienny wstrzyknął mu pod skórę w okolicy kręgosłupa gips dentystyczny. Podczas prześwietlenia zastrzyk z gipsu wyglądał jak wypadnięty krąg. Wezwany ze szpitala lekarz (dla bezpieczeństwa też opłacony) przewiózł Marka B. do kliniki neurochirurgicznej, gdzie czekał już doc. Zbigniew K., niegdyś konsultant więziennej służby zdrowia, który miał rzekomo przeprowadzić operację. Wkrótce Marek B. wyszedł z aresztu ze względu na zły stan zdrowia. Trzej lekarze otrzymali za akcję łącznie 50 tys. zł. - To tylko pokazuje, jaki sztab ludzi na wolności był zaangażowany w operację - mówi łódzki prokurator.
Członkowie grupy specjalizujący się w sprawach korupcji wcześniej przygotowywali grunt, robili rozpoznanie, przygotowywali "haki" na kandydatów, którym składano propozycje nie do odrzucenia. Szantażowano na przykład jednego z byłych wojewodów - zdjęciami zrobionymi w agencji towarzyskiej. Przestępcy mieli kontakty z wysokimi urzędnikami państwowymi - mówią policjanci. Jednym z aresztowanych jest Mieczysław R., znany w Toruniu biznesmen, bliski znajomy byłego wysokiego funkcjonariusza policji.
Przestępcy prowadzili interesy praktycznie w całej Polsce. - Aresztowani byli elitą przestępczą środkowej Polski. Ale grupa bardzo blisko współpracowała też z innymi polskimi i zagranicznymi gangami, świadcząc sobie nawzajem usługi. Wszystko się gdzieś zazębia - mówią policjanci. Obecnie w areszcie przebywa 19 osób: czterem przedstawiono zarzut stworzenia i działania w zorganizowanym związku przestępczym. Aresztowanym zarzuca się ponadto wyłudzenie towarów wartych 12,5 mln zł i wręczenie 220 tys. zł łapówek. Prokurator Olejnik przyznaje, że można się spodziewać kolejnych aresztowań.
Więcej możesz przeczytać w 28/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.