Dziedziczenie nazwiska po sławnych przodkach jest czymś naturalnym w społeczeństwach zachowujących cywilizacyjną ciągłość
"Bo rodzina, bądźcie pewni, to też ludzie, chociaż krewni"
Śmierć kolejnego z Kennedych nie wzbudziłaby zapewne takiego szumu, gdyby lekkomyślny pilot nie pochodził z politycznej rodziny, której "publiczne" nazwisko od wielu już lat gości na łamach światowej prasy. Choć sam JFK junior nie afiszował się za życia sławą swych krewnych, to na jego pogrzebie paparazzi pojawili się w komplecie. Nagła śmierć chłopca salutującego kiedyś swemu zamordowanemu ojcu-prezydentowi wywołała zgiełk mniejszy niż w wypadku Diany, ale i tak opanowała czołówki gazet i dzienników telewizyjnych. Dlaczego?
Mówi się powszechnie o poszukiwaniu ideału - i tak interpretowano światową żałobę po lady Di. Ale JFK junior nie czynił przecież niczego, co usprawiedliwiałoby podobną ścieżkę domysłów. Choć umknął polityce, nie przestał należeć do wielkiej i znanej powszechnie rodziny, dodatkowo dotkniętej "klątwą", "fatum" czy jeszcze jakąś inną formą seryjnego nieszczęścia. Jeśli chodzi o Kennedych, łańcuch zabójstw, katastrof i zwykłych nieszczęśliwych wypadków jest rzeczywiście frapujący, ale zostawiając tę kwestię na boku, warto równocześnie zwrócić uwagę na fakt, że dziedziczenie nazwiska i miejsca w gazetach po kolejnych sławnych przodkach jest czymś naturalnym w społeczeństwach, w których mamy do czynienia z ciągłością i stabilizacją cywilizacyjną.
Kiedyś zjawisko to zawdzięczaliśmy wielkim rodom arystokratycznym względnie mieszczańskim, dbającym nie tylko o sukcesję majątkową dla tzw. zstępnych, ale także o sukcesję pozycji społecznej lub politycznej. Tak kierowano losem dzieci, by mogły po dziadkach i ojcach obejmować nie tylko to, co mieli, ale także to, kim byli. Czyniono to przez odpowiednie ukierunkowanie wykształcenia potomków, a przede wszystkim przez wpajanie przekonania, że misją danej rodziny jest pełnienie pewnej publicznej funkcji. Zwłaszcza to ostatnie bywało skutecznym sposobem na zapewnienie ciągłości. Pominąwszy wyjątkowe okoliczności w rodzaju rewolucji francuskiej, które przynajmniej na jakiś czas wymiatały z podręczników historii nazwiska ancien régime?u, taka familijna praktyka dawała często oczekiwane rezultaty. W tym sensie także pozycja rodziny Kennedych została utrwalona w wyobraźni przeciętnego Amerykanina i nagła śmierć juniora wzbudziła zrozumiałe masowe zainteresowanie oraz emocje.
Są jednak okoliczności historyczne naruszające tę ciągłość. Jakimś fenomenem jest we współczesnej Polsce kazus rodziny Małachowskich, która po wielu latach powróciła do laski marszałkowskiej. Powrót Aleksan- dra - marszałka seniora i wicemarszałka - nie odbył się jednak w trybie, w jakim wcześniejsi Małachowscy dziedziczyli po sobie urzędy i pozycję polityczną. Nie zanosi się też chyba, by którykolwiek z jego synów poszedł w ślady ojca (choć, oczywiście, nigdy nic nie wiadomo...). Poza tym przykładem i kilkoma jeszcze może innymi familijny łańcuch historycznych nazwisk został w Polsce dość skutecznie przerwany. Być może z czasem znów pojawią się nazwiska bardziej regularnie spotykane w polskich "Who is who" - ale potrwa to długo. Dziennikarze zdają się zdradzać pewien głód w tym zakresie, o czym świadczą nierzadkie poszukiwania relacji rodzinnych między obecnymi politykami (coś o tym wiem). Są to jednak raczej śledztwa na użytek współczesności niż historii, bo przecież trzeba kilku przynajmniej pokoleń, by społeczna pamięć utrwaliła czyjeś nazwisko skutecznie i na dłużej niż jeden sezon.
Temat dzisiejszego felietonu wywołany został zapewne duchem zbliżającego się tradycyjnie w sierpniu potwora z Loch Ness, który pod różnymi postaciami zajmuje nas w czas letniej kanikuły. W tekście poświęconym rodzinom warto zauważyć, że będzie to zapewne już kilkunaste pokolenie starego rodu szkockich potworów. Panujące latoś w Polsce upały zwielokrotnią zapewne aktywność Loch Ness juniora, przed czym przed zasłużonymi wakacjami uczciwie przestrzegam.
Śmierć kolejnego z Kennedych nie wzbudziłaby zapewne takiego szumu, gdyby lekkomyślny pilot nie pochodził z politycznej rodziny, której "publiczne" nazwisko od wielu już lat gości na łamach światowej prasy. Choć sam JFK junior nie afiszował się za życia sławą swych krewnych, to na jego pogrzebie paparazzi pojawili się w komplecie. Nagła śmierć chłopca salutującego kiedyś swemu zamordowanemu ojcu-prezydentowi wywołała zgiełk mniejszy niż w wypadku Diany, ale i tak opanowała czołówki gazet i dzienników telewizyjnych. Dlaczego?
Mówi się powszechnie o poszukiwaniu ideału - i tak interpretowano światową żałobę po lady Di. Ale JFK junior nie czynił przecież niczego, co usprawiedliwiałoby podobną ścieżkę domysłów. Choć umknął polityce, nie przestał należeć do wielkiej i znanej powszechnie rodziny, dodatkowo dotkniętej "klątwą", "fatum" czy jeszcze jakąś inną formą seryjnego nieszczęścia. Jeśli chodzi o Kennedych, łańcuch zabójstw, katastrof i zwykłych nieszczęśliwych wypadków jest rzeczywiście frapujący, ale zostawiając tę kwestię na boku, warto równocześnie zwrócić uwagę na fakt, że dziedziczenie nazwiska i miejsca w gazetach po kolejnych sławnych przodkach jest czymś naturalnym w społeczeństwach, w których mamy do czynienia z ciągłością i stabilizacją cywilizacyjną.
Kiedyś zjawisko to zawdzięczaliśmy wielkim rodom arystokratycznym względnie mieszczańskim, dbającym nie tylko o sukcesję majątkową dla tzw. zstępnych, ale także o sukcesję pozycji społecznej lub politycznej. Tak kierowano losem dzieci, by mogły po dziadkach i ojcach obejmować nie tylko to, co mieli, ale także to, kim byli. Czyniono to przez odpowiednie ukierunkowanie wykształcenia potomków, a przede wszystkim przez wpajanie przekonania, że misją danej rodziny jest pełnienie pewnej publicznej funkcji. Zwłaszcza to ostatnie bywało skutecznym sposobem na zapewnienie ciągłości. Pominąwszy wyjątkowe okoliczności w rodzaju rewolucji francuskiej, które przynajmniej na jakiś czas wymiatały z podręczników historii nazwiska ancien régime?u, taka familijna praktyka dawała często oczekiwane rezultaty. W tym sensie także pozycja rodziny Kennedych została utrwalona w wyobraźni przeciętnego Amerykanina i nagła śmierć juniora wzbudziła zrozumiałe masowe zainteresowanie oraz emocje.
Są jednak okoliczności historyczne naruszające tę ciągłość. Jakimś fenomenem jest we współczesnej Polsce kazus rodziny Małachowskich, która po wielu latach powróciła do laski marszałkowskiej. Powrót Aleksan- dra - marszałka seniora i wicemarszałka - nie odbył się jednak w trybie, w jakim wcześniejsi Małachowscy dziedziczyli po sobie urzędy i pozycję polityczną. Nie zanosi się też chyba, by którykolwiek z jego synów poszedł w ślady ojca (choć, oczywiście, nigdy nic nie wiadomo...). Poza tym przykładem i kilkoma jeszcze może innymi familijny łańcuch historycznych nazwisk został w Polsce dość skutecznie przerwany. Być może z czasem znów pojawią się nazwiska bardziej regularnie spotykane w polskich "Who is who" - ale potrwa to długo. Dziennikarze zdają się zdradzać pewien głód w tym zakresie, o czym świadczą nierzadkie poszukiwania relacji rodzinnych między obecnymi politykami (coś o tym wiem). Są to jednak raczej śledztwa na użytek współczesności niż historii, bo przecież trzeba kilku przynajmniej pokoleń, by społeczna pamięć utrwaliła czyjeś nazwisko skutecznie i na dłużej niż jeden sezon.
Temat dzisiejszego felietonu wywołany został zapewne duchem zbliżającego się tradycyjnie w sierpniu potwora z Loch Ness, który pod różnymi postaciami zajmuje nas w czas letniej kanikuły. W tekście poświęconym rodzinom warto zauważyć, że będzie to zapewne już kilkunaste pokolenie starego rodu szkockich potworów. Panujące latoś w Polsce upały zwielokrotnią zapewne aktywność Loch Ness juniora, przed czym przed zasłużonymi wakacjami uczciwie przestrzegam.
Więcej możesz przeczytać w 31/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.