12 lipca główne programy telewizji francuskiej z namaszczeniem odtworzyły wieczorem w całości finałowy mecz z Brazylią, a i za dnia nadawały filmy oraz wywiady nawiązujące do futbolu
Drugi tydzień lipca zrobił się tak uroczysty, że chyba zacznę w tym czasie nosić do kąpielówek krawat. Kąpielówki mam bardzo eleganckie, czarne jak limuzyna marki Lincoln, którą zwykli się poruszać prezydenci Stanów Zjednoczonych. Nie ma na nich jednak godła pyszniącego się z boku, nie mówiąc już o lodówce w środku. Być może na moim stanowisku wystarczyłyby białe koronki na obrzeżach, ale producentowi nie przyszło to do głowy, zatem krawat przy tak podniosłych letnich okazjach może stanowić dobre uzupełnienie tych braków.
Do tej pory i tak można było uważać drugi tydzień lipca za Tydzień Dumy Narodowej, bo to, panie dzieju, 14 lipca, rocznica zburzenia Bastylii - a zatem defilada wojskowa, garden-party w Pałacu Elizejskim, godzinna telewizyjna rozmowa prezydenta z trójką wybranych dziennikarzy, a potem sztuczne ognie i ludowe zabawy aż do rana. W regionie paryskim świętuje się nawet dłużej. Podstołeczne gminy mają ambicję wystrzelenia własnych sztucznych ogni, a ponieważ nie chcą wchodzić w konkurencję z tymi pod wieżą Eiffla, przeto swoje pokazy urządzają już 13 lipca. Dobrze jest wtedy mieć znajomych na wysokim piętrze jakiegoś wieżowca na dalekim przedmieściu. Około jedenastej wieczorem można tego dnia zobaczyć stamtąd bajeczny widok: jak okiem sięgnąć, w ciemności wykwitają świetliste bukiety. Francuzi umieją to robić naprawdę bardzo dobrze. A ponieważ w ogóle lubią i umieją się bawić, gdy nadarza się jakaś nowa po temu okazja, korzystają z niej skwapliwie. Jeśli jest to przy tym kolejna okazja do pielęgnowania dumy narodowej, szczęście jest bliskie pełni. W tym roku można było żywić pewne wątpliwości, czy ważniejsze okaże się święto 14 lipca czy 12 lipca. Typowy dylemat do rozważenia w rozprawie o wyższości świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkanocy lub odwrotnie. Nie za wielu jest już obywateli, którzy dokładnie pamiętają szczegóły wydarzeń z 14 lipca 1789 r. i kto komu wtedy właściwie przyłożył, natomiast pamięć przyłożenia 3:0 Brazylii 12 lipca 1998 r. jest żywa wszędzie, od kawalerek po zagrody. Rocznicowa aktywność środków przekazu była niewątpliwie większa 12 lipca. Główne programy telewizji z namaszczeniem odtworzyły wieczorem w całości finałowy mecz z Brazylią, a i w ciągu dnia nadawały filmy oraz wywiady nawiązujące do futbolu. Radiostacje prześcigały się w pomysłach uświetnienia rocznicy. Najbardziej podobał mi się całodniowy konkurs, w którym można było wygrać kawałki murawy Stade de France z meczu, który uczynił Francję mistrzem świata. Ileż można z takim kawałkiem murawy zrobić! Można go całować, gładzić po trawce, tulić do serca, podlewać ulubionym koniakiem, a potem wsysać się namiętnie w grunt. A przede wszystkim można skupić na nim całą potęgę swojej wyobraźni. Wymarzyć sobie, że to właśnie od tego kawałka murawy odbiła się stopa Zinedine?a Zidane?a, kiedy przeciwległym krańcem organizmu (dla nie zorientowanych w futbolu: chodzi o głowę) zdobywał gola przeciwko Brazylii. Albo że to właśnie te źdźbła trawy brutalnie przygniotła piłka, gdy po raz trzeci bezlitośnie naruszyła przestrzeń powietrzną i terytorium lądowe brazylijskiej bramki bez żadnych podstaw w postaci odpowiedniej rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ. Można też wyobrazić sobie, ile ten kawałek murawy mógł widzieć z bliska, gdyby miał oczy: ile obuwia otulającego jakie słynne nogi, ile spodenek spowijających jakie sławne pośladki! Koszulek chyba już murawa nie mogłaby zobaczyć bez okularów, a te zapewne lękałaby się włożyć, bo jeszcze by jej ktoś nadepnął. Niewiele mógł zagwarantować także sobowtór słynnego bramkarza mistrzowskiej drużyny Fabiena Bartheza, zaangażowany przez dyrekcję Stade de France specjalnie na obchody pierwszej rocznicy zwycięstwa. Marc Buscaglia jest łudząco podobny do tego piłkarza, ale oprócz tego, że jego dziewczyną nie jest Linda Evangelista, różni go od Bartheza jeszcze kilka innych istotnych drobiazgów. Postawiono go w bramce, a wycieczki przybywające na stadion (gdzie mogły podziwiać między innymi relikwię w postaci autokaru, który woził mistrzów świata) miały mu strzelać bramki z rzutów karnych. No i strzelały. Bez żadnych trudności. Czar łysej czaszki w połączeniu z czarną koszulką z numerem szesnastym jest jednak tak wielki, że wielu gości wbijało w Buscaglię osłupiałe z uwielbienia spojrzenia, a potem przychodziło po autografy. Podpisywał się nieczytelnie, żeby - jak powiada - "nie mieć kłopotów z Fabienem". Na szczęście, rewolucja francuska nie powtarza się co kilka lat, za każdym razem z innym zwycięzcą. To by dopiero była zabawa. Przez parę lat w każdą rocznicę urządzałoby się konkursy z fantami w postaci głów arystokratów i księży, a potem - z głowami rewolucjonistów, i tak na zmianę. Nic z tego. Nie cieszmy się pochopnie. Jednorazowe zwycięstwa mają straszną siłę, wynikającą z ciągłości obchodów rocznicowych. Sprawa wyższości święta 14 lipca nad świętem 12 lipca rozstrzygnie się więc najpóźniej wtedy, gdy pojawi się nowy mistrz świata w piłce nożnej. Chyba że to znów będzie Francja. .
Do tej pory i tak można było uważać drugi tydzień lipca za Tydzień Dumy Narodowej, bo to, panie dzieju, 14 lipca, rocznica zburzenia Bastylii - a zatem defilada wojskowa, garden-party w Pałacu Elizejskim, godzinna telewizyjna rozmowa prezydenta z trójką wybranych dziennikarzy, a potem sztuczne ognie i ludowe zabawy aż do rana. W regionie paryskim świętuje się nawet dłużej. Podstołeczne gminy mają ambicję wystrzelenia własnych sztucznych ogni, a ponieważ nie chcą wchodzić w konkurencję z tymi pod wieżą Eiffla, przeto swoje pokazy urządzają już 13 lipca. Dobrze jest wtedy mieć znajomych na wysokim piętrze jakiegoś wieżowca na dalekim przedmieściu. Około jedenastej wieczorem można tego dnia zobaczyć stamtąd bajeczny widok: jak okiem sięgnąć, w ciemności wykwitają świetliste bukiety. Francuzi umieją to robić naprawdę bardzo dobrze. A ponieważ w ogóle lubią i umieją się bawić, gdy nadarza się jakaś nowa po temu okazja, korzystają z niej skwapliwie. Jeśli jest to przy tym kolejna okazja do pielęgnowania dumy narodowej, szczęście jest bliskie pełni. W tym roku można było żywić pewne wątpliwości, czy ważniejsze okaże się święto 14 lipca czy 12 lipca. Typowy dylemat do rozważenia w rozprawie o wyższości świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkanocy lub odwrotnie. Nie za wielu jest już obywateli, którzy dokładnie pamiętają szczegóły wydarzeń z 14 lipca 1789 r. i kto komu wtedy właściwie przyłożył, natomiast pamięć przyłożenia 3:0 Brazylii 12 lipca 1998 r. jest żywa wszędzie, od kawalerek po zagrody. Rocznicowa aktywność środków przekazu była niewątpliwie większa 12 lipca. Główne programy telewizji z namaszczeniem odtworzyły wieczorem w całości finałowy mecz z Brazylią, a i w ciągu dnia nadawały filmy oraz wywiady nawiązujące do futbolu. Radiostacje prześcigały się w pomysłach uświetnienia rocznicy. Najbardziej podobał mi się całodniowy konkurs, w którym można było wygrać kawałki murawy Stade de France z meczu, który uczynił Francję mistrzem świata. Ileż można z takim kawałkiem murawy zrobić! Można go całować, gładzić po trawce, tulić do serca, podlewać ulubionym koniakiem, a potem wsysać się namiętnie w grunt. A przede wszystkim można skupić na nim całą potęgę swojej wyobraźni. Wymarzyć sobie, że to właśnie od tego kawałka murawy odbiła się stopa Zinedine?a Zidane?a, kiedy przeciwległym krańcem organizmu (dla nie zorientowanych w futbolu: chodzi o głowę) zdobywał gola przeciwko Brazylii. Albo że to właśnie te źdźbła trawy brutalnie przygniotła piłka, gdy po raz trzeci bezlitośnie naruszyła przestrzeń powietrzną i terytorium lądowe brazylijskiej bramki bez żadnych podstaw w postaci odpowiedniej rezolucji Rady Bezpieczeństwa ONZ. Można też wyobrazić sobie, ile ten kawałek murawy mógł widzieć z bliska, gdyby miał oczy: ile obuwia otulającego jakie słynne nogi, ile spodenek spowijających jakie sławne pośladki! Koszulek chyba już murawa nie mogłaby zobaczyć bez okularów, a te zapewne lękałaby się włożyć, bo jeszcze by jej ktoś nadepnął. Niewiele mógł zagwarantować także sobowtór słynnego bramkarza mistrzowskiej drużyny Fabiena Bartheza, zaangażowany przez dyrekcję Stade de France specjalnie na obchody pierwszej rocznicy zwycięstwa. Marc Buscaglia jest łudząco podobny do tego piłkarza, ale oprócz tego, że jego dziewczyną nie jest Linda Evangelista, różni go od Bartheza jeszcze kilka innych istotnych drobiazgów. Postawiono go w bramce, a wycieczki przybywające na stadion (gdzie mogły podziwiać między innymi relikwię w postaci autokaru, który woził mistrzów świata) miały mu strzelać bramki z rzutów karnych. No i strzelały. Bez żadnych trudności. Czar łysej czaszki w połączeniu z czarną koszulką z numerem szesnastym jest jednak tak wielki, że wielu gości wbijało w Buscaglię osłupiałe z uwielbienia spojrzenia, a potem przychodziło po autografy. Podpisywał się nieczytelnie, żeby - jak powiada - "nie mieć kłopotów z Fabienem". Na szczęście, rewolucja francuska nie powtarza się co kilka lat, za każdym razem z innym zwycięzcą. To by dopiero była zabawa. Przez parę lat w każdą rocznicę urządzałoby się konkursy z fantami w postaci głów arystokratów i księży, a potem - z głowami rewolucjonistów, i tak na zmianę. Nic z tego. Nie cieszmy się pochopnie. Jednorazowe zwycięstwa mają straszną siłę, wynikającą z ciągłości obchodów rocznicowych. Sprawa wyższości święta 14 lipca nad świętem 12 lipca rozstrzygnie się więc najpóźniej wtedy, gdy pojawi się nowy mistrz świata w piłce nożnej. Chyba że to znów będzie Francja. .
Więcej możesz przeczytać w 31/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.