Jesienią na mapie świata pojawi się nowe państwo - Republika Bolivariańska
Taką nową nazwę wymyślił dla Wenezueli prezydent Hugo Chavez, sprawujący tam władzę od grudnia 1998 r. Ukuł to nowe określenie dla swej ojczyzny, chcąc uczcić pamięć swojego idola - Simona Bolivara - dziewiętnastowiecznego rewolucjonisty i romantyka, któremu niepodległość zawdzięcza kilka krajów Ameryki Łacińskiej.
Pomysł szefa państwa ma usankcjonować konstytucja. Nad odpowiednimi zmianami intensywnie pracuje zdominowane przez jego popleczników Zgromadzenie Konstytucyjne (tylko dziesięciu deputowanych reprezentuje inne opcje). Taki skład konstytuanty podziałał na posłów jak zimny prysznic. Obawiając się rozwiązania parlamentu - co spotkałoby się z niewątpliwym aplauzem tłumów - deputowani sami zdecydowali o zawieszeniu działalności izby. Jednocześnie w niektórych środowiskach wyrażane są wątpliwości co do przyszłego kształtu ustawy zasadniczej. Obawy uzasadnia fakt, że zaledwie jedna trzecia ogółu delegatów do Zgromadzenia Konstytucyjnego może się poszczycić wyższym wykształceniem.
Konstytucja, podyktowana przez wiernych, choć kiepsko wykształconych stronników Chaveza, ma być gotowa w listopadzie. Znajdzie się w niej także artykuł dopuszczający możliwość dwukrotnego sprawowania przez polityków urzędu prezydenckiego. W praktyce politycznej Wenezueli będzie to istotne novum, na którego wprowadzeniu bardzo zależy sojusznikom Chaveza. Są bowiem przeświadczeni, że ich tak dziś popularny faworyt następną kadencję też będzie miał jak "w banku". Przekonania tego nie podziela jednak zdziesiątkowana opozycja. Twierdzi ona, że społeczeństwo prędko pozna się na swym pupilku, nie mającym żadnych szans na zbudowanie dobrobytu w spauperyzowanym kraju.
Czterdziestopięcioletni dziś Hugo Chavez szturmem zdobył najwyższe stanowisko w Caracas. Zeszłej zimy głosowała na niego miażdżąca większość elektoratu, pragnącego położyć kres rządom skorumpowanych elit politycznych. Rozgoryczeni obywatele uważali, że dotychczasowi władcy marnotrawią dochody z eksploatacji i handlu podstawowym bogactwem kraju, jakim jest ropa naftowa. Wenezuela co roku sprzedaje olbrzymią ilość brunatnego surowca, jest jego trzecim globalnym eksporterem. Tymczasem aż 80 proc. społeczeństwa żyje w nędzy. Zwycięstwo elokwentnego Chaveza, szermującego hasłami egalitarystycznymi, obiecującego rozprawę z "chciwą i nieudolną" klasą polityczną, było w tej sytuacji formalnością. Skala triumfu - potencjalnie niebezpiecznego dla przedsiębiorczości populisty - przestraszyła kapitał zagraniczny. Obawy biznesu rozwiał dopiero szef wenezuelskiej dyplomacji.
Nowy prezydent Wenezueli nie kryje swej fascynacji postacią Fidela Castro
Przez swych oponentów prezydent przezywany jest również komunistą, nacjonalistą, monstrum, a nawet dyktatorem. Dyktatorskie zapędy są mu przypisywane, mimo że na razie nie ma na nie dowodów. Na pewno niepokojem napawać mogą jednak jego sympatie. Prezydent nie kryje bowiem swej fascynacji postacią Fidela Castro, dinozaura ideologii komunistycznej na zachodniej półkuli. Podczas swej wizyty w Hawanie Chavez chwalił czyny i "osiągnięcia" kubańskiego autokraty. Niedawno "Brodacz" werbalnie zrewanżował się swemu wenezuelskiemu przyjacielowi. Wygłaszając jedno ze swych słynnych, długich przemówień, przyrównał on rangę jego działań do znaczenia kierowanej przez siebie antyrządowej rebelii z 1953 r. Odwołanie się przez commandante do tej historycznej analogii sprawiło, że w wielu stolicach powiało grozą. Wystąpienie zbrojne oddziałów Castro przed 46 laty poprzedziło bowiem komunistyczną rewolucję kubańską, która w roku 1959 zmiotła zdemoralizowany reżim Fulgencio Batisty.
Hugo Chavez na swoim koncie ma również próbę zbrojnego usunięcia legalnych władz. Podjął się jej w 1992 r. wraz z grupą towarzyszy z jednostek specjalnych. Do dziś Chavez paraduje czasem w czerwonym berecie na głowie, noszonym przez żołnierzy tych elitarnych formacji. Pucz został zdławiony, a jego sprawca na dwa lata trafił za kratki. Pobyt w więzieniu sprzyjał utrwaleniu jego legendy latynoskiego Janosika. Ludowy heros Chavez opiewany był w gminnych opowieściach i pieśniach. Ugruntowało się wówczas powszechne przekonanie o sprawiedliwym rycerzu prześladowanym przez podłych gnębicieli, wyzyskiwaczy i utracjuszy.
Takich i podobnych epitetów używa się w odniesieniu do przedstawicieli państwowego aparatu wszystkich szczebli oraz chadeków i socjaldemokratów, od 1958 r. trzymających stery władzy w Wenezueli. Mimo swego populizmu, Chavez coraz bardziej zdaje sobie sprawę z tego, że nienawiścią i totalną krytyką niewiele można będzie wskórać. Ostatnio, zaledwie 8 miesięcy po miażdżącym zwycięstwie w wyborach, zaapelował do swych zwolenników o umiar, społeczną harmonię i wybaczenie. "Tym, którzy robili błędy, mówimy: my też je popełnialiśmy. Dlatego proponuję - wybaczmy sobie nawzajem nasze pomyłki" - powiedział wenezuelski Robin Hood.
Pomysł szefa państwa ma usankcjonować konstytucja. Nad odpowiednimi zmianami intensywnie pracuje zdominowane przez jego popleczników Zgromadzenie Konstytucyjne (tylko dziesięciu deputowanych reprezentuje inne opcje). Taki skład konstytuanty podziałał na posłów jak zimny prysznic. Obawiając się rozwiązania parlamentu - co spotkałoby się z niewątpliwym aplauzem tłumów - deputowani sami zdecydowali o zawieszeniu działalności izby. Jednocześnie w niektórych środowiskach wyrażane są wątpliwości co do przyszłego kształtu ustawy zasadniczej. Obawy uzasadnia fakt, że zaledwie jedna trzecia ogółu delegatów do Zgromadzenia Konstytucyjnego może się poszczycić wyższym wykształceniem.
Konstytucja, podyktowana przez wiernych, choć kiepsko wykształconych stronników Chaveza, ma być gotowa w listopadzie. Znajdzie się w niej także artykuł dopuszczający możliwość dwukrotnego sprawowania przez polityków urzędu prezydenckiego. W praktyce politycznej Wenezueli będzie to istotne novum, na którego wprowadzeniu bardzo zależy sojusznikom Chaveza. Są bowiem przeświadczeni, że ich tak dziś popularny faworyt następną kadencję też będzie miał jak "w banku". Przekonania tego nie podziela jednak zdziesiątkowana opozycja. Twierdzi ona, że społeczeństwo prędko pozna się na swym pupilku, nie mającym żadnych szans na zbudowanie dobrobytu w spauperyzowanym kraju.
Czterdziestopięcioletni dziś Hugo Chavez szturmem zdobył najwyższe stanowisko w Caracas. Zeszłej zimy głosowała na niego miażdżąca większość elektoratu, pragnącego położyć kres rządom skorumpowanych elit politycznych. Rozgoryczeni obywatele uważali, że dotychczasowi władcy marnotrawią dochody z eksploatacji i handlu podstawowym bogactwem kraju, jakim jest ropa naftowa. Wenezuela co roku sprzedaje olbrzymią ilość brunatnego surowca, jest jego trzecim globalnym eksporterem. Tymczasem aż 80 proc. społeczeństwa żyje w nędzy. Zwycięstwo elokwentnego Chaveza, szermującego hasłami egalitarystycznymi, obiecującego rozprawę z "chciwą i nieudolną" klasą polityczną, było w tej sytuacji formalnością. Skala triumfu - potencjalnie niebezpiecznego dla przedsiębiorczości populisty - przestraszyła kapitał zagraniczny. Obawy biznesu rozwiał dopiero szef wenezuelskiej dyplomacji.
Nowy prezydent Wenezueli nie kryje swej fascynacji postacią Fidela Castro
Przez swych oponentów prezydent przezywany jest również komunistą, nacjonalistą, monstrum, a nawet dyktatorem. Dyktatorskie zapędy są mu przypisywane, mimo że na razie nie ma na nie dowodów. Na pewno niepokojem napawać mogą jednak jego sympatie. Prezydent nie kryje bowiem swej fascynacji postacią Fidela Castro, dinozaura ideologii komunistycznej na zachodniej półkuli. Podczas swej wizyty w Hawanie Chavez chwalił czyny i "osiągnięcia" kubańskiego autokraty. Niedawno "Brodacz" werbalnie zrewanżował się swemu wenezuelskiemu przyjacielowi. Wygłaszając jedno ze swych słynnych, długich przemówień, przyrównał on rangę jego działań do znaczenia kierowanej przez siebie antyrządowej rebelii z 1953 r. Odwołanie się przez commandante do tej historycznej analogii sprawiło, że w wielu stolicach powiało grozą. Wystąpienie zbrojne oddziałów Castro przed 46 laty poprzedziło bowiem komunistyczną rewolucję kubańską, która w roku 1959 zmiotła zdemoralizowany reżim Fulgencio Batisty.
Hugo Chavez na swoim koncie ma również próbę zbrojnego usunięcia legalnych władz. Podjął się jej w 1992 r. wraz z grupą towarzyszy z jednostek specjalnych. Do dziś Chavez paraduje czasem w czerwonym berecie na głowie, noszonym przez żołnierzy tych elitarnych formacji. Pucz został zdławiony, a jego sprawca na dwa lata trafił za kratki. Pobyt w więzieniu sprzyjał utrwaleniu jego legendy latynoskiego Janosika. Ludowy heros Chavez opiewany był w gminnych opowieściach i pieśniach. Ugruntowało się wówczas powszechne przekonanie o sprawiedliwym rycerzu prześladowanym przez podłych gnębicieli, wyzyskiwaczy i utracjuszy.
Takich i podobnych epitetów używa się w odniesieniu do przedstawicieli państwowego aparatu wszystkich szczebli oraz chadeków i socjaldemokratów, od 1958 r. trzymających stery władzy w Wenezueli. Mimo swego populizmu, Chavez coraz bardziej zdaje sobie sprawę z tego, że nienawiścią i totalną krytyką niewiele można będzie wskórać. Ostatnio, zaledwie 8 miesięcy po miażdżącym zwycięstwie w wyborach, zaapelował do swych zwolenników o umiar, społeczną harmonię i wybaczenie. "Tym, którzy robili błędy, mówimy: my też je popełnialiśmy. Dlatego proponuję - wybaczmy sobie nawzajem nasze pomyłki" - powiedział wenezuelski Robin Hood.
Więcej możesz przeczytać w 33/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.