Gdyby nawet cały spekulacyjny kapitał uciekł z naszego rynku, złoty się nie załamie, bo NBP potrafi go obronić
Nikt nie załamie gospodarki polskiej, jeżeli sami jej nie załamiemy. Tak bym skomentował niepokój, jaki pojawił się w związku z kryzysem gospodarczym w Rosji i jego wpływem na kurs złotego oraz notowania giełdowe. Jako uzasadnienie tego niepokoju podaje się ucieczkę zagranicznych inwestorów z naszego rynku oraz powiązania gospodarcze Polski z Rosją. Oba te czynniki, nawet występując łącznie, są za słabe, żeby wywołać u nas kryzys.
Z naszego rynku, podobnie jak z innych krajów postkomunistycznych, ucieka tzw. kapitał spekulacyjny. To są bardzo niepewne pieniądze. To jak wzięcie pożyczki od kogoś kompletnie nieobliczalnego. Pożycza na rok i domaga się zwrotu za tydzień. Pieniądze te sprawiają problemy, kiedy napływają w dużej ilości, i jeszcze większe, kiedy w panice są wycofywane. Na szczęście - według zgodnych ocen - takiego kapitału jest w Polsce kilka miliardów dolarów. Ponieważ rezerw dewizowych mamy 25 mld dolarów, to gdyby nawet cały ten kapitał uciekł, złoty się nie załamie, bo NBP potrafi go obronić. Nie zgadzam się więc z opiniami, że ostatnie spadki złotego to był jego czarny okres. Złoty się zachwiał, bo NBP wykorzystał okazję i na to pozwolił. Dodam: słusznie, że pozwolił, wprowadzając na rynek niepewność i komplikując grę spekulantom walutowym. Jak chcą uciekać, to niech zapłacą za dolara więcej.
Nie sądzę również, by potencjalnym źródłem wielkiego kryzysu były nasze obroty handlowe z Rosją. W każdym razie dopóty, dopóki nie chodzi o wstrzymanie importu ropy i gazu. Ale to też byśmy przeżyli, choć oczywiście byłoby ciężej. I nie dlatego, że nie byłoby za co kupić tych paliw, lecz z powodu trudności z dostawą; brak odpowiedniej infrastruktury portowej i rurociągowej uzależnia nas od Rosji. Natomiast ograniczenie eksportu do tego kraju może sprawić kłopoty niektórym eksporterom, ale nie całej gospodarce. Rosja faktycznie jest naszym drugim, po Niemczech, partnerem w wymianie handlowej. Eksport do Niemiec stanowi jednak 33 proc. naszych obrotów, a do Rosji - zaledwie 8,4 proc. (do pozostałych krajów Europy Środkowej i Wschodniej - 16 proc.).
Gospodarkę możemy załamać tylko my sami. Kiedy? Wtedy, kiedy rząd będzie prowadził nieodpowiedzialną politykę ekonomiczną albo będzie do takiej polityki zmuszany i nie potrafi się temu oprzeć. Symptomem nieodpowiedzialnej polityki w gospodarce rynkowej jest najczęściej rosnąca inflacja. A wiemy, jakie są bezpośrednie źródła inflacji i wiadomo, że nie wszystkie zostały u nas definitywnie zlikwidowane. čródłem inflacji są deficyty w finansach publicznych - bo władza więcej pieniędzy wpuszcza do obiegu, niż ich zyskuje - oraz w bilansie płatniczym - bo wymusza dewaluację, a ona przyspiesza wzrost cen. Jeżeli inflacja rośnie, złotówki zaczynają zamieniać na dolary nie tylko zagraniczni spekulanci, którzy złotówek mają kroplę, lecz także ludzie mający ich górę. I przy tej górze rezerwy walutowe są kroplą.
Dopóki jednak inflacja spada, a rząd, minister finansów i bank centralny skutecznie odganiają amatorów odkręcania kurków z pieniędzmi, dopóty nie ma powodu, by uciekać od złotego. Ludzie to rozumieją; w dniach gwałtownego spadku wartości złotego i wzrostu wartości dolara w kantorach zaludniło się od tych, którzy chcieli skorzystać z okazji i dobrze sprzedać amerykańską walutę. Gdyby natomiast wskutek niefrasobliwej polityki "echo rosyjskie" nałożyło się na wcześniejsze słabnięcie złotego i je spotęgowało, reakcja byłaby odwrotna. Ludzie rzuciliby się do kupowania dolarów w przekonaniu, że złoty nie ma dobrych perspektyw i przez to kryzys by się jeszcze pogłębił. Najważniejszy wniosek, jaki wynika z rosyjskiego kryzysu, sformułował Balcerowicz: trzeba prowadzić jeszcze lepszą, bardziej odpowiedzialną i zdyscyplinowaną politykę ekonomiczną. I trzeba jak najszybciej przesuwać do sektora prywatnego ten potencjał gospodarczy, który w sektorze publicznym przynosi mniejsze korzyści albo ich w ogóle nie przynosi, produkując bardziej strajki niż towary.
Z naszego rynku, podobnie jak z innych krajów postkomunistycznych, ucieka tzw. kapitał spekulacyjny. To są bardzo niepewne pieniądze. To jak wzięcie pożyczki od kogoś kompletnie nieobliczalnego. Pożycza na rok i domaga się zwrotu za tydzień. Pieniądze te sprawiają problemy, kiedy napływają w dużej ilości, i jeszcze większe, kiedy w panice są wycofywane. Na szczęście - według zgodnych ocen - takiego kapitału jest w Polsce kilka miliardów dolarów. Ponieważ rezerw dewizowych mamy 25 mld dolarów, to gdyby nawet cały ten kapitał uciekł, złoty się nie załamie, bo NBP potrafi go obronić. Nie zgadzam się więc z opiniami, że ostatnie spadki złotego to był jego czarny okres. Złoty się zachwiał, bo NBP wykorzystał okazję i na to pozwolił. Dodam: słusznie, że pozwolił, wprowadzając na rynek niepewność i komplikując grę spekulantom walutowym. Jak chcą uciekać, to niech zapłacą za dolara więcej.
Nie sądzę również, by potencjalnym źródłem wielkiego kryzysu były nasze obroty handlowe z Rosją. W każdym razie dopóty, dopóki nie chodzi o wstrzymanie importu ropy i gazu. Ale to też byśmy przeżyli, choć oczywiście byłoby ciężej. I nie dlatego, że nie byłoby za co kupić tych paliw, lecz z powodu trudności z dostawą; brak odpowiedniej infrastruktury portowej i rurociągowej uzależnia nas od Rosji. Natomiast ograniczenie eksportu do tego kraju może sprawić kłopoty niektórym eksporterom, ale nie całej gospodarce. Rosja faktycznie jest naszym drugim, po Niemczech, partnerem w wymianie handlowej. Eksport do Niemiec stanowi jednak 33 proc. naszych obrotów, a do Rosji - zaledwie 8,4 proc. (do pozostałych krajów Europy Środkowej i Wschodniej - 16 proc.).
Gospodarkę możemy załamać tylko my sami. Kiedy? Wtedy, kiedy rząd będzie prowadził nieodpowiedzialną politykę ekonomiczną albo będzie do takiej polityki zmuszany i nie potrafi się temu oprzeć. Symptomem nieodpowiedzialnej polityki w gospodarce rynkowej jest najczęściej rosnąca inflacja. A wiemy, jakie są bezpośrednie źródła inflacji i wiadomo, że nie wszystkie zostały u nas definitywnie zlikwidowane. čródłem inflacji są deficyty w finansach publicznych - bo władza więcej pieniędzy wpuszcza do obiegu, niż ich zyskuje - oraz w bilansie płatniczym - bo wymusza dewaluację, a ona przyspiesza wzrost cen. Jeżeli inflacja rośnie, złotówki zaczynają zamieniać na dolary nie tylko zagraniczni spekulanci, którzy złotówek mają kroplę, lecz także ludzie mający ich górę. I przy tej górze rezerwy walutowe są kroplą.
Dopóki jednak inflacja spada, a rząd, minister finansów i bank centralny skutecznie odganiają amatorów odkręcania kurków z pieniędzmi, dopóty nie ma powodu, by uciekać od złotego. Ludzie to rozumieją; w dniach gwałtownego spadku wartości złotego i wzrostu wartości dolara w kantorach zaludniło się od tych, którzy chcieli skorzystać z okazji i dobrze sprzedać amerykańską walutę. Gdyby natomiast wskutek niefrasobliwej polityki "echo rosyjskie" nałożyło się na wcześniejsze słabnięcie złotego i je spotęgowało, reakcja byłaby odwrotna. Ludzie rzuciliby się do kupowania dolarów w przekonaniu, że złoty nie ma dobrych perspektyw i przez to kryzys by się jeszcze pogłębił. Najważniejszy wniosek, jaki wynika z rosyjskiego kryzysu, sformułował Balcerowicz: trzeba prowadzić jeszcze lepszą, bardziej odpowiedzialną i zdyscyplinowaną politykę ekonomiczną. I trzeba jak najszybciej przesuwać do sektora prywatnego ten potencjał gospodarczy, który w sektorze publicznym przynosi mniejsze korzyści albo ich w ogóle nie przynosi, produkując bardziej strajki niż towary.
Więcej możesz przeczytać w 36/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.