Kino staje się coraz bardziej jałowe. Coraz mniej chce się o nim rozmawiać i coraz rzadziej nas inspiruje
Tomasz Raczek: - Panie Zygmuncie, kolejny sezon filmowy zakończył się wśród sprzecznych opinii. Z jednej strony, słyszy się, że moda na kino nie przemija, że nadal wolimy oglądać dobre filmy na dużym ekranie niż w telewizji, z drugiej zaś - właściciele kin są zaniepokojeni tym, że w ostatnich miesiącach frekwencja dramatycznie spadła. Może przyczyniły się do tego mistrzostwa świata w piłce nożnej, które trzymały widzów w domach przed telewizorami, a może po prostu brakuje dobrych filmów?
Zygmunt Kałużyński: - Wszyscy zdają sobie sprawę, że repertuar nie narzuca się ostatnio zbyt sugestywnie. Opinie te podziela też krytyka zawodowa. Ukazało się właśnie trochę narzekań na generalny upadek kina. Nie mówię o polskim, bo tu jest on chroniczny i permanentny. Chodzi o zalew przeciętności i wygaśnięcie dynamiki kina światowego. Ale widzi pan, zawsze znajdzie się w ciągu sezonu film, który jest uderzeniowy. W tym roku też taki mieliśmy - "Titanic". Tylko idzie o to, czy bieżąca produkcja repertuarowa rzeczywiście utrzymuje wartość. Moim zdaniem - jako tego, który (podobnie jak pan) zmuszony był oglądać wszystko, co się tylko pokazuje - miniony sezon wcale nie był tak nieciekawy, jak by to wyglądało na podstawie najświeższych narzekań. Standard kina bieżącego został utrzymany.
TR: - To znaczy, że mamy inne kryteria, bo ja się z panem nie zgadzam. Odnoszę wrażenie, że kino - i to lepsze, i to gorsze - staje się coraz bardziej jałowe. Coraz mniej chce się o nim rozmawiać, coraz mniej przeżywamy w nim zaskoczeń, coraz rzadziej nas inspiruje. Jest całkiem niekalorycznym, za to ciężkostrawnym dodatkiem do życia. Po wyjściu z kina zamiast przyjemnego nasycenia mamy wzdęcia.
ZK: - Pański punkt widzenia jest specyficzny i stronniczy. Nie może pan żądać od kina, aby za każdym razem przynosiło wartość publicystyczną i intelektualną.
TR: - Być może zmęczenie i znużenie, które odczuwam, wynika z faktu, że nasza oferta kinowa dotyczy przede wszystkim filmów amerykańskich. Przy tym wcale nie jestem uprzedzony do Amerykanów i do Hollywood, po prostu drażni mnie, że te produkcje są tak niesłychanie do siebie podobne jak dwa hamburgery - jeden od Burger Kinga, a drugi od McDonalda. Kiedy przypominam sobie obrazy, które oglądałem w ostatnim sezonie, czuję się tak, jakbym ciągle widział ten sam film w różnych wariantach. Wszystko na jedno kopyto. Powoli przestaje mieć znaczenie nawet to, kto reżyserował, bo i tak osobowość reżysera zostaje stłumiona przez produkcyjną machinę; decydujący dla efektu okazuje się schemat. Reżyserzy hollywoodzcy stali się inspicjentami elektronicznych efektów. Pozbyli się ambicji, przestali zabiegać o własny wyraz, twórczo współpracować z aktorami.
ZK: - Mówi pan "hamburger". Ale przecież w amerykańskiej gastronomii istnieje też soczysty befsztyk teksański z kością, który jest naprawdę przysmakiem pierwszej klasy.
TR: - Ciekaw jestem, co pan ma na myśli. Chciałbym dostrzec tę kość w kinowej siekaninie.
ZK: - Wie pan o tym, że jestem zapalonym odbiorcą gatunku zwanego science fiction. W ostatnim sezonie ten rodzaj był reprezentowany bogato i wszechstronnie.
TR: - Co pan mówi! Raczej był reprezentowany kolorowo, ale jałowo.
ZK: - Nieprawda!
TR: - To proszę o przykłady! Czy coś twórczego wniesiono do tego gatunku?
ZK: - Proszę bardzo, wyliczam tytuły, jakie mieliśmy w sezonie: "Kontakt" z Jodie Foster, "Piąty element" Luca Bessona, "Zaginiony świat", czyli kontynuacja "Parku jurajskiego" Spielberga, "Żołnierze kosmosu", "Dzień zagłady", "Obcy. Przebudzenie", "Ukryty wymiar". Zwracam panu uwagę, że science fiction, która dotychczas miała tylko dwa tematy (najazd z kosmosu albo katastrofę atomową i resztki próbującej przeżyć ludzkości), w sezonie 97/98 wykazała skalę od filmu katastroficznego (charakterystycznego zawsze dla swego czasu; każdy wiek boi się pewnych rzeczy i to się w sztuce odbija) aż po wielkie społeczne krytyki (przecież "Żołnierze kosmosu" to była satyra na totalitaryzm, "Piąty element" podobnie).
TR: - Ale czy którykolwiek z tych filmów mógłby na równych prawach stanąć obok "Odysei kosmicznej"? Czy któryś z nich osiągnął rangę dzieła filmowego?
ZK: - Film "2001: Odyseja kosmiczna" był zupełnym wyjątkiem i zalicza się nie tyle do science fiction, ile wręcz do kina filozoficznego i historiozoficznego.
TR: - Swoją drogą to ciekawe, że choć zbliża się koniec tysiąclecia, czyli moment, który powinien skłaniać do przemyśleń o naturze nieco głębszej, nic z tego nie przedostaje się do filmu.
ZK: - Owszem, proszę pana, ta tematyka reprezentowana jest w filmach, które straszą.
TR: - Straszą? Czy chodzi panu o horrory, w których próbują nas przerazić przeróżne drapieżne galarety i gigantyczne myszy, ale nic z tego nie wynika?
ZK: - Wynika, bo w strachu przed galaretami i myszami wyraża się nasz lęk przed najazdem przyrody. Natomiast jeśli zagraża naszej planecie zderzenie z meteorem, to jest to absolutnie przewidywalne, możliwe wydarzenie, które z punktu widzenia końca wieku, gdy rozważa się przyszłość ludzkości, może zastanowić.
TR: - Dobrze, panie Zygmuncie, ale przecież w filmach, o których pan mówi, czyli w "Dniu zagłady" i "Armageddonie", nic z takiego myślenia nie ma. To jest tylko komputerowa ilustracja! Żaden z tych filmów nie robi ani kroku poza punkt wyjścia, nie proponuje niczego ciekawego do zastanowienia. Nawet emocje są tu tak stereotypowe, że robią wrażenie z lekka zużytych.
ZK: - Ale te emocje niosą optymizm, a to jest, proszę pana, nowość.
TR: - Chyba nie w Hollywood, który od kilkudziesięciu lat specjalizuje się w happy endach?
ZK: - Niech pan pamięta, że science fiction to gatunek pesymistyczny. Najsławniejsze "science fikszony" naszego stulecia to "Rok 1984" według Orwella (ludzkość w pętach totalitaryzmu bez wyjścia) oraz "Nowy wspaniały świat" (nasza przyszłość zmechanizowana w nieludzki sposób). To były antyutopie, które straszyły. Natomiast "Dzień zagłady" czy "Armageddon" pokazują ratunek, podkreślają możliwość ocalenia i są wielkim akcentem optymizmu w wymiarze kosmicznym. Na tym polega ich nowość emocjonalna.
Zygmunt Kałużyński: - Wszyscy zdają sobie sprawę, że repertuar nie narzuca się ostatnio zbyt sugestywnie. Opinie te podziela też krytyka zawodowa. Ukazało się właśnie trochę narzekań na generalny upadek kina. Nie mówię o polskim, bo tu jest on chroniczny i permanentny. Chodzi o zalew przeciętności i wygaśnięcie dynamiki kina światowego. Ale widzi pan, zawsze znajdzie się w ciągu sezonu film, który jest uderzeniowy. W tym roku też taki mieliśmy - "Titanic". Tylko idzie o to, czy bieżąca produkcja repertuarowa rzeczywiście utrzymuje wartość. Moim zdaniem - jako tego, który (podobnie jak pan) zmuszony był oglądać wszystko, co się tylko pokazuje - miniony sezon wcale nie był tak nieciekawy, jak by to wyglądało na podstawie najświeższych narzekań. Standard kina bieżącego został utrzymany.
TR: - To znaczy, że mamy inne kryteria, bo ja się z panem nie zgadzam. Odnoszę wrażenie, że kino - i to lepsze, i to gorsze - staje się coraz bardziej jałowe. Coraz mniej chce się o nim rozmawiać, coraz mniej przeżywamy w nim zaskoczeń, coraz rzadziej nas inspiruje. Jest całkiem niekalorycznym, za to ciężkostrawnym dodatkiem do życia. Po wyjściu z kina zamiast przyjemnego nasycenia mamy wzdęcia.
ZK: - Pański punkt widzenia jest specyficzny i stronniczy. Nie może pan żądać od kina, aby za każdym razem przynosiło wartość publicystyczną i intelektualną.
TR: - Być może zmęczenie i znużenie, które odczuwam, wynika z faktu, że nasza oferta kinowa dotyczy przede wszystkim filmów amerykańskich. Przy tym wcale nie jestem uprzedzony do Amerykanów i do Hollywood, po prostu drażni mnie, że te produkcje są tak niesłychanie do siebie podobne jak dwa hamburgery - jeden od Burger Kinga, a drugi od McDonalda. Kiedy przypominam sobie obrazy, które oglądałem w ostatnim sezonie, czuję się tak, jakbym ciągle widział ten sam film w różnych wariantach. Wszystko na jedno kopyto. Powoli przestaje mieć znaczenie nawet to, kto reżyserował, bo i tak osobowość reżysera zostaje stłumiona przez produkcyjną machinę; decydujący dla efektu okazuje się schemat. Reżyserzy hollywoodzcy stali się inspicjentami elektronicznych efektów. Pozbyli się ambicji, przestali zabiegać o własny wyraz, twórczo współpracować z aktorami.
ZK: - Mówi pan "hamburger". Ale przecież w amerykańskiej gastronomii istnieje też soczysty befsztyk teksański z kością, który jest naprawdę przysmakiem pierwszej klasy.
TR: - Ciekaw jestem, co pan ma na myśli. Chciałbym dostrzec tę kość w kinowej siekaninie.
ZK: - Wie pan o tym, że jestem zapalonym odbiorcą gatunku zwanego science fiction. W ostatnim sezonie ten rodzaj był reprezentowany bogato i wszechstronnie.
TR: - Co pan mówi! Raczej był reprezentowany kolorowo, ale jałowo.
ZK: - Nieprawda!
TR: - To proszę o przykłady! Czy coś twórczego wniesiono do tego gatunku?
ZK: - Proszę bardzo, wyliczam tytuły, jakie mieliśmy w sezonie: "Kontakt" z Jodie Foster, "Piąty element" Luca Bessona, "Zaginiony świat", czyli kontynuacja "Parku jurajskiego" Spielberga, "Żołnierze kosmosu", "Dzień zagłady", "Obcy. Przebudzenie", "Ukryty wymiar". Zwracam panu uwagę, że science fiction, która dotychczas miała tylko dwa tematy (najazd z kosmosu albo katastrofę atomową i resztki próbującej przeżyć ludzkości), w sezonie 97/98 wykazała skalę od filmu katastroficznego (charakterystycznego zawsze dla swego czasu; każdy wiek boi się pewnych rzeczy i to się w sztuce odbija) aż po wielkie społeczne krytyki (przecież "Żołnierze kosmosu" to była satyra na totalitaryzm, "Piąty element" podobnie).
TR: - Ale czy którykolwiek z tych filmów mógłby na równych prawach stanąć obok "Odysei kosmicznej"? Czy któryś z nich osiągnął rangę dzieła filmowego?
ZK: - Film "2001: Odyseja kosmiczna" był zupełnym wyjątkiem i zalicza się nie tyle do science fiction, ile wręcz do kina filozoficznego i historiozoficznego.
TR: - Swoją drogą to ciekawe, że choć zbliża się koniec tysiąclecia, czyli moment, który powinien skłaniać do przemyśleń o naturze nieco głębszej, nic z tego nie przedostaje się do filmu.
ZK: - Owszem, proszę pana, ta tematyka reprezentowana jest w filmach, które straszą.
TR: - Straszą? Czy chodzi panu o horrory, w których próbują nas przerazić przeróżne drapieżne galarety i gigantyczne myszy, ale nic z tego nie wynika?
ZK: - Wynika, bo w strachu przed galaretami i myszami wyraża się nasz lęk przed najazdem przyrody. Natomiast jeśli zagraża naszej planecie zderzenie z meteorem, to jest to absolutnie przewidywalne, możliwe wydarzenie, które z punktu widzenia końca wieku, gdy rozważa się przyszłość ludzkości, może zastanowić.
TR: - Dobrze, panie Zygmuncie, ale przecież w filmach, o których pan mówi, czyli w "Dniu zagłady" i "Armageddonie", nic z takiego myślenia nie ma. To jest tylko komputerowa ilustracja! Żaden z tych filmów nie robi ani kroku poza punkt wyjścia, nie proponuje niczego ciekawego do zastanowienia. Nawet emocje są tu tak stereotypowe, że robią wrażenie z lekka zużytych.
ZK: - Ale te emocje niosą optymizm, a to jest, proszę pana, nowość.
TR: - Chyba nie w Hollywood, który od kilkudziesięciu lat specjalizuje się w happy endach?
ZK: - Niech pan pamięta, że science fiction to gatunek pesymistyczny. Najsławniejsze "science fikszony" naszego stulecia to "Rok 1984" według Orwella (ludzkość w pętach totalitaryzmu bez wyjścia) oraz "Nowy wspaniały świat" (nasza przyszłość zmechanizowana w nieludzki sposób). To były antyutopie, które straszyły. Natomiast "Dzień zagłady" czy "Armageddon" pokazują ratunek, podkreślają możliwość ocalenia i są wielkim akcentem optymizmu w wymiarze kosmicznym. Na tym polega ich nowość emocjonalna.
Więcej możesz przeczytać w 33/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.