Nic fundamentalnego w obronie taksówkarzy się nie robi. Wygląda wręcz na to, że uczyniono z nich "zające" dla wprawiających się w przestępczym fachu bandytów
Na tle rozgdakanej reklamami telewizyjnej magmy w ostatnich dniach wyraźnie widać było mroczną dziurę - niczym guz na prześwietleniu rtg. Okazała się nią sprawa polskich taksówkarzy - napadanych, mordowanych, torturowanych przez kilkunastoletnich bandytów. Przez Polskę przetoczyła się fala protestów taksówkarzy i pogrzebów ich zamordowanych kolegów, ale każdej takiej wiadomości towarzyszyło zaraz doniesienie o nowym napadzie. Sprawcom zwykle udawało się zbiec, a o tych, których złapano, koledzy ze szkoły mówili z największym zdziwieniem: niczym się nie wyróżniali, byli mili, tacy jak wszyscy...
Napad na taksówkarza zwykle wygląda podobnie: na postoju do samochodu wsiadają młodzi ludzie (najczęściej pijani) i zamawiają kurs do nie bardzo centralnego punktu miasta. W trakcie jazdy nagle zmieniają zdanie i każą skręcić w ciemną uliczkę, w pole, las albo żądają, żeby zatrzymać samochód. W tym momencie pojawia się nóż przyłożony do gardła lub rewolwer przytknięty do głowy. I żądania... Scenariusz tak stereotypowy, że aż nudny. A jednak okazuje się skuteczny: taksówkarze nie otrzymują zwykle pomocy, bandyci uciekają, a policja rozpoczyna długie, żmudne, nie zawsze udane śledztwo. Telewizyjne dzienniki informują zaś o przebiegu sprawy.
I tyle. Poza tym nic ważnego i fundamentalnego w obronie taksówkarzy się nie robi. Wygląda wręcz na to, że uczyniono z nich swoiste "zające" dla wprawiających się w przestępczym fachu bandytów. Nie zdziwiłem się więc, gdy w kilku programach telewizyjnych zobaczyłem twarze taksówkarzy zdecydowanych na wszystko. Bez zbędnych ceregieli pokazywali miotacze gazu, elektryczne paralizatory, kajdanki, rewolwery, które wożą z sobą w celu samoobrony. Czy macie na to zezwolenie? - zapytał dziennikarz. - Daj pan spokój, szkoda gadać - usłyszał w odpowiedzi. Tak więc stoimy u progu nowego rozdziału w historii polskich taksówek: czasu samosądów. Kto wie, czy za chwilę nie okaże się, że kilkunastoletni bandyci będą przypłacać życiem swoje wyczyny w taksówkach. Bez dochodzenia policji, bez wielomiesięcznych rozpraw sądowych, bez zbędnych rozmów z moralistami o cnocie wybaczania i szansie poprawy. Czapa i już!
Mam mieszane uczucia. Z jednej strony, widać wyraźnie, że taksówkarze są osamotnieni i mają prawo walczyć o swoje poczucie bezpieczeństwa, z drugiej jednak - trudno przystać na taksówkowy Dziki Zachód. W takich razach zawsze przypominam sobie, jak z podobnym problemem poradzili sobie inni. Wzorem jest dla mnie Londyn. Istnieją tam dwa rodzaje taksówek: tzw. minicabs i licencjonowane czarne taksówki, które zobaczyć można prawie na każdym zdjęciu ulic tego miasta. Polskie taksówki w całości mieszczą się w tej pierwszej kategorii: minicabs. Są to po prostu zwykłe, prywatne samochody osobowe różnych marek, przystosowane do przewożenia ludzi za pieniądze i odpowiednio oznakowane. Ich cechą wspólną jest to, że można z nich korzystać wyłącznie po zamówieniu kursu przez telefon. Minicabs nie biorą nikogo z ulicy i nie mają prawa stać na postojach. Dzięki telefonicznym zleceniom centrala zawsze wie, kto, kiedy, skąd i dokąd jedzie określoną taksówką. Tu nie ma przypadkowych kursów i anonimowych klientów.
Jeśli zaś chce się złapać taksówkę na ulicy, trzeba szukać dużych czarnych samochodów, które stoją na postojach, ale zabierają także przygodnych klientów. Tyle że są to specjalnie skonstruowane taksówki-fortece: pojemne, wysokie, szybkie i zwrotne, znormalizowane pod względem wyposażenia. Kierowca jest w nich oddzielony ścianą z małym okienkiem (otwartym tylko od jego strony) od kabiny pasażerskiej, niczym kierowca tira od pomieszczenia towarowego. Kurs zamawia się i (po dojechaniu do celu) płaci zań przez boczne okienko, stojąc obok taksówki. Podczas jazdy nie ma się praktycznie kontaktu z kierowcą.
Dziwaczne? Może, ale na pewno bezpieczne. Ten stan rzeczy nie wziął się w Londynie z kaprysów ani fantazji taksówkarzy. Jest on efektem wielu lat doświadczeń i prób poradzenia sobie z takimi właśnie sytuacjami, jakie mamy obecnie w Polsce. Oczywiście, że wymagało to wielu uregulowań prawnych i administracyjnych, a nawet porozumień z fabryką samochodów, która stworzyła specjalny model auta na potrzeby taksówkarzy. Dodatkowo rozwiązano problem odwrotny - mafii taksówkarskiej okupującej najlepsze postoje w miastach. Otóż londyńskie licencje taksówkarskie podzielono na dwa rodzaje: gorsze - dla kierowców minicabs (łatwiej je dostać, ale można brać tylko klientów przydzielonych przez centralę swojej firmy) oraz lepsze - dla kierowców czarnych taksówek (tu egzamin jest karkołomny: i ze znajomości miasta, i z etyki zawodu, ale można brać klientów wszędzie, a poza tym ma się prawo do przydziału owego genialnego, bezpiecznego, czarnego samochodu).
Tymczasem u nas po przylocie na lotnisko Okęcie w Warszawie trzeba wykonywać slalom z bagażami, żeby uniknąć nagabywań taksówkarskich łebków, omijać postój taksówek na poziomie przylotów, bo stoją tam wyłącznie przedstawiciele mafii (dla klienta oznacza to konieczność zapłacenia kilkakrotnie większego rachunku za przejazd), pchać się po schodach na górę, na poziom odlotów, gdzie obowiązuje zakaz zatrzymywania dla samochodów i dyżurny policjant cierpliwie przepędza zamówione telefonicznie radio taxi, których kierowcy, bojąc się swoich kolegów z mafii na dole, zgadzają się odbierać klientów tylko tutaj. W takiej sytuacji ręce opadają i aż chce się powiedzieć: jeśli tak, to radźcie sobie sami...
Napad na taksówkarza zwykle wygląda podobnie: na postoju do samochodu wsiadają młodzi ludzie (najczęściej pijani) i zamawiają kurs do nie bardzo centralnego punktu miasta. W trakcie jazdy nagle zmieniają zdanie i każą skręcić w ciemną uliczkę, w pole, las albo żądają, żeby zatrzymać samochód. W tym momencie pojawia się nóż przyłożony do gardła lub rewolwer przytknięty do głowy. I żądania... Scenariusz tak stereotypowy, że aż nudny. A jednak okazuje się skuteczny: taksówkarze nie otrzymują zwykle pomocy, bandyci uciekają, a policja rozpoczyna długie, żmudne, nie zawsze udane śledztwo. Telewizyjne dzienniki informują zaś o przebiegu sprawy.
I tyle. Poza tym nic ważnego i fundamentalnego w obronie taksówkarzy się nie robi. Wygląda wręcz na to, że uczyniono z nich swoiste "zające" dla wprawiających się w przestępczym fachu bandytów. Nie zdziwiłem się więc, gdy w kilku programach telewizyjnych zobaczyłem twarze taksówkarzy zdecydowanych na wszystko. Bez zbędnych ceregieli pokazywali miotacze gazu, elektryczne paralizatory, kajdanki, rewolwery, które wożą z sobą w celu samoobrony. Czy macie na to zezwolenie? - zapytał dziennikarz. - Daj pan spokój, szkoda gadać - usłyszał w odpowiedzi. Tak więc stoimy u progu nowego rozdziału w historii polskich taksówek: czasu samosądów. Kto wie, czy za chwilę nie okaże się, że kilkunastoletni bandyci będą przypłacać życiem swoje wyczyny w taksówkach. Bez dochodzenia policji, bez wielomiesięcznych rozpraw sądowych, bez zbędnych rozmów z moralistami o cnocie wybaczania i szansie poprawy. Czapa i już!
Mam mieszane uczucia. Z jednej strony, widać wyraźnie, że taksówkarze są osamotnieni i mają prawo walczyć o swoje poczucie bezpieczeństwa, z drugiej jednak - trudno przystać na taksówkowy Dziki Zachód. W takich razach zawsze przypominam sobie, jak z podobnym problemem poradzili sobie inni. Wzorem jest dla mnie Londyn. Istnieją tam dwa rodzaje taksówek: tzw. minicabs i licencjonowane czarne taksówki, które zobaczyć można prawie na każdym zdjęciu ulic tego miasta. Polskie taksówki w całości mieszczą się w tej pierwszej kategorii: minicabs. Są to po prostu zwykłe, prywatne samochody osobowe różnych marek, przystosowane do przewożenia ludzi za pieniądze i odpowiednio oznakowane. Ich cechą wspólną jest to, że można z nich korzystać wyłącznie po zamówieniu kursu przez telefon. Minicabs nie biorą nikogo z ulicy i nie mają prawa stać na postojach. Dzięki telefonicznym zleceniom centrala zawsze wie, kto, kiedy, skąd i dokąd jedzie określoną taksówką. Tu nie ma przypadkowych kursów i anonimowych klientów.
Jeśli zaś chce się złapać taksówkę na ulicy, trzeba szukać dużych czarnych samochodów, które stoją na postojach, ale zabierają także przygodnych klientów. Tyle że są to specjalnie skonstruowane taksówki-fortece: pojemne, wysokie, szybkie i zwrotne, znormalizowane pod względem wyposażenia. Kierowca jest w nich oddzielony ścianą z małym okienkiem (otwartym tylko od jego strony) od kabiny pasażerskiej, niczym kierowca tira od pomieszczenia towarowego. Kurs zamawia się i (po dojechaniu do celu) płaci zań przez boczne okienko, stojąc obok taksówki. Podczas jazdy nie ma się praktycznie kontaktu z kierowcą.
Dziwaczne? Może, ale na pewno bezpieczne. Ten stan rzeczy nie wziął się w Londynie z kaprysów ani fantazji taksówkarzy. Jest on efektem wielu lat doświadczeń i prób poradzenia sobie z takimi właśnie sytuacjami, jakie mamy obecnie w Polsce. Oczywiście, że wymagało to wielu uregulowań prawnych i administracyjnych, a nawet porozumień z fabryką samochodów, która stworzyła specjalny model auta na potrzeby taksówkarzy. Dodatkowo rozwiązano problem odwrotny - mafii taksówkarskiej okupującej najlepsze postoje w miastach. Otóż londyńskie licencje taksówkarskie podzielono na dwa rodzaje: gorsze - dla kierowców minicabs (łatwiej je dostać, ale można brać tylko klientów przydzielonych przez centralę swojej firmy) oraz lepsze - dla kierowców czarnych taksówek (tu egzamin jest karkołomny: i ze znajomości miasta, i z etyki zawodu, ale można brać klientów wszędzie, a poza tym ma się prawo do przydziału owego genialnego, bezpiecznego, czarnego samochodu).
Tymczasem u nas po przylocie na lotnisko Okęcie w Warszawie trzeba wykonywać slalom z bagażami, żeby uniknąć nagabywań taksówkarskich łebków, omijać postój taksówek na poziomie przylotów, bo stoją tam wyłącznie przedstawiciele mafii (dla klienta oznacza to konieczność zapłacenia kilkakrotnie większego rachunku za przejazd), pchać się po schodach na górę, na poziom odlotów, gdzie obowiązuje zakaz zatrzymywania dla samochodów i dyżurny policjant cierpliwie przepędza zamówione telefonicznie radio taxi, których kierowcy, bojąc się swoich kolegów z mafii na dole, zgadzają się odbierać klientów tylko tutaj. W takiej sytuacji ręce opadają i aż chce się powiedzieć: jeśli tak, to radźcie sobie sami...
Więcej możesz przeczytać w 44/1998 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.