W 1989 r. przeciętna pensja netto sięgała 21 zł (w przeliczeniu na nowe złote)
W końcu trzeciego kwartału 1999 r. średnie wynagrodzenie brutto w sektorze przedsiębiorstw wynosiło 1775,56 zł, co po odjęciu składki emerytalnej (18,6 proc.) oraz podatku PIT (19 proc. minus kwota wolna od opodatkowania) daje 1210 zł netto. Płace nominalne wzrosły w mijającym dziesięcioleciu 61 razy. W tym samym czasie ceny towarów i usług konsumpcyjnych zwiększyły się 56 razy (o 5543 proc.). Iloraz tych obydwu wielkości, będący wskaźnikiem wzrostu płac realnych, wynosi 1,08, czyli wskazuje na jej niewielki - bo wynoszący nieco poniżej 1 proc. rocznie - wzrost. Przedstawiony szacunek jest jednak mało wiarygodny nie tylko ze względu na stosunkowo długi czas i wysoką inflację (co zawsze powoduje pewne "skrzywienia" wyników). Podstawowe znaczenie ma sytuacja rynkowa w okresie wyjściowym. O jej obliczu decydowało kilka czynników.
I. Wysoka inflacja ukryta, polegająca na "przejściowych trudnościach w zaopatrzeniu". Ów "przejściowy niedobór na odcinku" w latach 80. przerodził się w powszechny brak wszystkiego. Wystarczy przypomnieć, że zniesienie kart zaopatrzeniowych nie było spowodowane zapełnieniem rynku, lecz przeciwnie - "brakiem pokrycia zaopatrzenia kartkowego". Sytuacja powszechnego braku wszystkiego osiągnęła apogeum w pierwszej połowie 1989 r., po szaleńczej decyzji premiera Rakowskiego uwolnienia cen żywności i jednoczesnym utrzymaniu sztucznych cen środków produkcji. Katastrofalna sytuacja gospodarcza, a nie polityczna dalekowzroczność, skłoniła Jaruzelskiego, Kiszczaka i Rakowskiego do rezygnacji z władzy. Zasadniczą przyczyną ukrytej inflacji była tzw. luka inflacyjna. Ludzie dysponowali pieniędzmi, które chcieli wydać, ale nie mieli na co. Luki inflacyjne, istniejące co najmniej od połowy lat 70., kumulowały się w osławiony nawis inflacyjny, determinujący wielkość inflacji ukrytej. Z wielu mniej lub bardziej wyrafinowanych miar inflacji ukrytej podajmy najprostszą - czarnorynkowy kurs dolara. A w 1989 r. wzrósł on ponaddwukrotnie - z 3250 zł do 7000 zł (najwyższy był w połowie września 1989 r. - wynosił 11 500 zł). Oznacza to, że w poprawnym rachunku zmian dochodów realnych należałoby dokonać korekty. Wielkości z 1989 r., przyjmowane jako bazowe, powinny być zredukowane, co spowodowałoby skokowe powiększenie dynamiki płac realnych w latach 90. To samo zjawisko można opisać inaczej. Już pierwszy rok reform gospodarczych spowodował ukształtowanie normalnego rynku, na którym podaż równoważyła popyt. A zatem to, co wydarzyło się w 1990 r. i co często przedstawia się jako społeczny koszt drakońskich reform, było urealnieniem zakłamanej statystyki spożycia i płac realnych. Piętnastoprocentowy spadek dochodów realnych, jaki wykazuje statystyka dla roku 1990, był w istocie zanikiem nie istniejącej konsumpcji, podobnie jak spadek PKB, który wskazywał na zanik nie istniejącej produkcji. Ów statystyczny spadek realnych dochodów i spożycia w 1990 r. nie był następstwem dogmatycznego liberalizmu Balcerowicza, lecz socjalistycznej, dogmatycznej głupoty Jaruzelskiego i Rakowskiego.
II. Konieczność zakupów na czarnym i szarym rynku po cenach znacznie wyższych niż oficjalne (czego, oczywiście, nie uwzględniały wskaźniki inflacji). Nie był to jedyny dodatkowy koszt transakcyjny, jaki trzeba było ponieść, żyjąc w PRL. Innym (wymiernym w jednostkach straconego czasu) były kolejki. Wypada tu przypomnieć, że w owych czasach pojawił się zawód "stacza kolejkowego", gotowego wyręczać osoby nie dysponujące wolnym czasem. Przypomnieć także należy, że zwrot "stanie w kolejkach" był eufemizmem, gdyż czas oczekiwania na trwałe dobra konsumpcyjne (pralki, lodówki czy meble) przekraczał miesiąc. Utrzymanie takiej kolejki w ryzach wymagało bardzo wysokiego stopnia samoorganizacji społecznej (komitety kolejkowe).
III. Wymuszona struktura konsumpcji. Wiele produktów i usług było fizycznie niedostępnych na rynku, gdyż ich sprzedaż regulowana była poprzez kartki, bony, talony i przydziały - od pieluszek i wyprawki niemowlęcej począwszy, na trumnie skończywszy. Dla osoby nie uprzywilejowanej oznaczało to albo rezygnację z konsumpcji, albo zakupy na "wolnym" (w istocie nielegalnym) rynku. W bardziej przyziemnej skali miało to dwie konsekwencje: primo - kupowanie na zapas wszystkiego, co znajdowało się w sprzedaży (powodowało to, oczywiście, zachwianie równowagi w innych segmentach rynku), secundo - powstanie zjawiska konsumpcji nadmiernej, oznaczającej szalone marnotrawstwo produktów (przede wszystkim dotyczyło to żywności).
IV. Szalone marnotrawstwo wynikające także ze skandalicznej jakości oferowanych produktów. Wytwórcy pozbawieni konkurencji oraz pewni, że wszystko zostanie kupione, dostarczali na rynek krajowy wyłącznie produkty substandardowe. Przypomnieć należy, że przez cały okres powojenny symbolem luksusu były odrzuty eksportowe, czyli towary z powodu wad nie zaaprobowane przez odbiorcę zagranicznego.
Oto dlaczego "ortodoksyjne" sposoby rachunku zmian dochodów realnych i spożycia są w wypadku porównań z latami przed 1990 r. szalenie zawodne. Pozostaje więc jedyna droga analizy - zestawienie przeciętnych płac nominalnych i cen poszczególnych wyrobów. Pozwala to na ustalenie tak zwanych cen bezwzględnych (czyli wyrażonych w jednostkach czasu pracy) oraz wyliczenie, ile poszczególnych dóbr można było kupić za przeciętne wynagrodzenie. Zestawienie dotyczy 1989 r. i 1999 r. Oczywiście także ta analiza nie uwzględnia różnic jakościowych i opisanych wyżej dodatkowych kosztów transakcyjnych. A zatem i tutaj mamy przeszacowanie wyjściowego poziomu konsumpcji i niedoszacowanie jej wzrostu w latach 90. Mimo to, jak się wydaje, przedstawione wyniki nie wymagają komentarza.
Wadą takich porównań sztuka po sztuce jest jednak to, że nie dostarczają one żadnych miar syntetycznych. A ciekawość skłania do pytania, o ile lepiej żyje się nam dzisiaj niż w roku 1989. Aby choć trochę ją zaspokoić, sięgam po metodę stosowaną przez historyków do badania odległej przeszłości, dla której nie dysponujemy wiarygodnymi miarami statystycznymi. Polega ona na liczeniu kosztu trofy (gr. trophe - wyżywienie, żywność). Trofa to najprostszy koszyk dóbr dostarczających człowiekowi 3000 kcal pod postacią 450 g węglowodanów, 100 g tłuszczów i 75 g białka. Przyjęta w rachunku trofa to 800 g chleba, 125 g masła i 150 g kiełbasy zwyczajnej. W 1983 r. kosztowała ona 82 ówczesne złote, w 1989 r. - 2995 starych złotych i w 1999 r. - 4 zł. Oznacza to, że przeciętnie zarabiający pracownik mógł w tych latach kupić odpowiednio 177, 201 i 362,5 trofy. Wynika z tego, że od 1989 r. do 1999 r. siła nabywcza płacy wzrosła o 80 proc. Żywność jest najważniejszą pozycją w naszych wydatkach, pochłaniającą ponad 30 proc. dochodów (przed dziesięciu laty - a to także jest miara postę- pu - było to ponad 40 proc.). Na jedzeniu jednak świat się nie kończy. Wypada się zatem przyjrzeć zmianom cen innych produktów. Znacząco potaniały trwałe dobra konsumpcyjne (lodówki, pralki, sprzęt RTV). Uwzględniając fakt, że w latach 80. jakość porównywalną z dzisiejszą miały tylko towary importowane, można przyjąć, że spadek ich bezwzględnej ceny był zbliżony do spadku ceny dolara czy wzrostu płac wyrażonych w dolarach (65 USD w 1989 r. i 345 USD w 1999 r.). Potaniały mieszkania kupowane na wolnym rynku. Nastąpił jednak bardzo znaczny, bo aż sześciokrotny, wzrost cen mieszkań oferowanych przez dotowane w PRL spółdzielnie. Należy pamiętać, że w poprzednim systemie na możliwość kupienia taniego spółdzielczego lokalu czekano latami - po 1989 r. do spółdzielczych mieszkań można się było wprowadzić znacznie szybciej, często od razu. Rekord bezwzględnych podwyżek cen należy do energii cieplnej. W 1989 r. koszt ogrzewania metra kwadratowego mieszkania był tak niski (jajko było ekwiwalentem ogrzania 5 m2), że aż dziw, iż opłacało się tę opłatę pobierać. W dobie urynkowienia cena ta wzrosła szesnastokrotnie. Czy jeszcze coś podrożało? Tak. Pieniądz. Jego cena (stopa oprocentowania kredytu) wynosiła w 1989 r. minus 63 proc., czyli osoba pożyczająca sto złotych po roku (w rachunku realnym) oddawała jedynie 37 zł. Ale kredyt taki też był reglamentowany. Podsumowując, można powiedzieć, że przed dziesięciu laty niemal wszystkie towary i usługi były droższe niż dzisiaj. Tańszy za to, i to znacznie, był pieniądz.
I. Wysoka inflacja ukryta, polegająca na "przejściowych trudnościach w zaopatrzeniu". Ów "przejściowy niedobór na odcinku" w latach 80. przerodził się w powszechny brak wszystkiego. Wystarczy przypomnieć, że zniesienie kart zaopatrzeniowych nie było spowodowane zapełnieniem rynku, lecz przeciwnie - "brakiem pokrycia zaopatrzenia kartkowego". Sytuacja powszechnego braku wszystkiego osiągnęła apogeum w pierwszej połowie 1989 r., po szaleńczej decyzji premiera Rakowskiego uwolnienia cen żywności i jednoczesnym utrzymaniu sztucznych cen środków produkcji. Katastrofalna sytuacja gospodarcza, a nie polityczna dalekowzroczność, skłoniła Jaruzelskiego, Kiszczaka i Rakowskiego do rezygnacji z władzy. Zasadniczą przyczyną ukrytej inflacji była tzw. luka inflacyjna. Ludzie dysponowali pieniędzmi, które chcieli wydać, ale nie mieli na co. Luki inflacyjne, istniejące co najmniej od połowy lat 70., kumulowały się w osławiony nawis inflacyjny, determinujący wielkość inflacji ukrytej. Z wielu mniej lub bardziej wyrafinowanych miar inflacji ukrytej podajmy najprostszą - czarnorynkowy kurs dolara. A w 1989 r. wzrósł on ponaddwukrotnie - z 3250 zł do 7000 zł (najwyższy był w połowie września 1989 r. - wynosił 11 500 zł). Oznacza to, że w poprawnym rachunku zmian dochodów realnych należałoby dokonać korekty. Wielkości z 1989 r., przyjmowane jako bazowe, powinny być zredukowane, co spowodowałoby skokowe powiększenie dynamiki płac realnych w latach 90. To samo zjawisko można opisać inaczej. Już pierwszy rok reform gospodarczych spowodował ukształtowanie normalnego rynku, na którym podaż równoważyła popyt. A zatem to, co wydarzyło się w 1990 r. i co często przedstawia się jako społeczny koszt drakońskich reform, było urealnieniem zakłamanej statystyki spożycia i płac realnych. Piętnastoprocentowy spadek dochodów realnych, jaki wykazuje statystyka dla roku 1990, był w istocie zanikiem nie istniejącej konsumpcji, podobnie jak spadek PKB, który wskazywał na zanik nie istniejącej produkcji. Ów statystyczny spadek realnych dochodów i spożycia w 1990 r. nie był następstwem dogmatycznego liberalizmu Balcerowicza, lecz socjalistycznej, dogmatycznej głupoty Jaruzelskiego i Rakowskiego.
II. Konieczność zakupów na czarnym i szarym rynku po cenach znacznie wyższych niż oficjalne (czego, oczywiście, nie uwzględniały wskaźniki inflacji). Nie był to jedyny dodatkowy koszt transakcyjny, jaki trzeba było ponieść, żyjąc w PRL. Innym (wymiernym w jednostkach straconego czasu) były kolejki. Wypada tu przypomnieć, że w owych czasach pojawił się zawód "stacza kolejkowego", gotowego wyręczać osoby nie dysponujące wolnym czasem. Przypomnieć także należy, że zwrot "stanie w kolejkach" był eufemizmem, gdyż czas oczekiwania na trwałe dobra konsumpcyjne (pralki, lodówki czy meble) przekraczał miesiąc. Utrzymanie takiej kolejki w ryzach wymagało bardzo wysokiego stopnia samoorganizacji społecznej (komitety kolejkowe).
III. Wymuszona struktura konsumpcji. Wiele produktów i usług było fizycznie niedostępnych na rynku, gdyż ich sprzedaż regulowana była poprzez kartki, bony, talony i przydziały - od pieluszek i wyprawki niemowlęcej począwszy, na trumnie skończywszy. Dla osoby nie uprzywilejowanej oznaczało to albo rezygnację z konsumpcji, albo zakupy na "wolnym" (w istocie nielegalnym) rynku. W bardziej przyziemnej skali miało to dwie konsekwencje: primo - kupowanie na zapas wszystkiego, co znajdowało się w sprzedaży (powodowało to, oczywiście, zachwianie równowagi w innych segmentach rynku), secundo - powstanie zjawiska konsumpcji nadmiernej, oznaczającej szalone marnotrawstwo produktów (przede wszystkim dotyczyło to żywności).
IV. Szalone marnotrawstwo wynikające także ze skandalicznej jakości oferowanych produktów. Wytwórcy pozbawieni konkurencji oraz pewni, że wszystko zostanie kupione, dostarczali na rynek krajowy wyłącznie produkty substandardowe. Przypomnieć należy, że przez cały okres powojenny symbolem luksusu były odrzuty eksportowe, czyli towary z powodu wad nie zaaprobowane przez odbiorcę zagranicznego.
Oto dlaczego "ortodoksyjne" sposoby rachunku zmian dochodów realnych i spożycia są w wypadku porównań z latami przed 1990 r. szalenie zawodne. Pozostaje więc jedyna droga analizy - zestawienie przeciętnych płac nominalnych i cen poszczególnych wyrobów. Pozwala to na ustalenie tak zwanych cen bezwzględnych (czyli wyrażonych w jednostkach czasu pracy) oraz wyliczenie, ile poszczególnych dóbr można było kupić za przeciętne wynagrodzenie. Zestawienie dotyczy 1989 r. i 1999 r. Oczywiście także ta analiza nie uwzględnia różnic jakościowych i opisanych wyżej dodatkowych kosztów transakcyjnych. A zatem i tutaj mamy przeszacowanie wyjściowego poziomu konsumpcji i niedoszacowanie jej wzrostu w latach 90. Mimo to, jak się wydaje, przedstawione wyniki nie wymagają komentarza.
Wadą takich porównań sztuka po sztuce jest jednak to, że nie dostarczają one żadnych miar syntetycznych. A ciekawość skłania do pytania, o ile lepiej żyje się nam dzisiaj niż w roku 1989. Aby choć trochę ją zaspokoić, sięgam po metodę stosowaną przez historyków do badania odległej przeszłości, dla której nie dysponujemy wiarygodnymi miarami statystycznymi. Polega ona na liczeniu kosztu trofy (gr. trophe - wyżywienie, żywność). Trofa to najprostszy koszyk dóbr dostarczających człowiekowi 3000 kcal pod postacią 450 g węglowodanów, 100 g tłuszczów i 75 g białka. Przyjęta w rachunku trofa to 800 g chleba, 125 g masła i 150 g kiełbasy zwyczajnej. W 1983 r. kosztowała ona 82 ówczesne złote, w 1989 r. - 2995 starych złotych i w 1999 r. - 4 zł. Oznacza to, że przeciętnie zarabiający pracownik mógł w tych latach kupić odpowiednio 177, 201 i 362,5 trofy. Wynika z tego, że od 1989 r. do 1999 r. siła nabywcza płacy wzrosła o 80 proc. Żywność jest najważniejszą pozycją w naszych wydatkach, pochłaniającą ponad 30 proc. dochodów (przed dziesięciu laty - a to także jest miara postę- pu - było to ponad 40 proc.). Na jedzeniu jednak świat się nie kończy. Wypada się zatem przyjrzeć zmianom cen innych produktów. Znacząco potaniały trwałe dobra konsumpcyjne (lodówki, pralki, sprzęt RTV). Uwzględniając fakt, że w latach 80. jakość porównywalną z dzisiejszą miały tylko towary importowane, można przyjąć, że spadek ich bezwzględnej ceny był zbliżony do spadku ceny dolara czy wzrostu płac wyrażonych w dolarach (65 USD w 1989 r. i 345 USD w 1999 r.). Potaniały mieszkania kupowane na wolnym rynku. Nastąpił jednak bardzo znaczny, bo aż sześciokrotny, wzrost cen mieszkań oferowanych przez dotowane w PRL spółdzielnie. Należy pamiętać, że w poprzednim systemie na możliwość kupienia taniego spółdzielczego lokalu czekano latami - po 1989 r. do spółdzielczych mieszkań można się było wprowadzić znacznie szybciej, często od razu. Rekord bezwzględnych podwyżek cen należy do energii cieplnej. W 1989 r. koszt ogrzewania metra kwadratowego mieszkania był tak niski (jajko było ekwiwalentem ogrzania 5 m2), że aż dziw, iż opłacało się tę opłatę pobierać. W dobie urynkowienia cena ta wzrosła szesnastokrotnie. Czy jeszcze coś podrożało? Tak. Pieniądz. Jego cena (stopa oprocentowania kredytu) wynosiła w 1989 r. minus 63 proc., czyli osoba pożyczająca sto złotych po roku (w rachunku realnym) oddawała jedynie 37 zł. Ale kredyt taki też był reglamentowany. Podsumowując, można powiedzieć, że przed dziesięciu laty niemal wszystkie towary i usługi były droższe niż dzisiaj. Tańszy za to, i to znacznie, był pieniądz.
Więcej możesz przeczytać w 50/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.