Wschodzący bohater polskiego filmu: prostak sięgający po władzę
Po udanych próbach eksploatacji dziewiętnastowiecznej klasyki zanosi się na serię ekranizacji literatury międzywojnia. Andrzej Wajda przeniósł na ekran telewizyjny "Mateusza Bigdę" Juliusza Kadena-Bandrowskiego, Filip Bajon przymierza się do sfilmowania "Przedwiośnia" Stefana Żeromskiego, a scenariusz przygód wnuka Nikodema Dyzmy jest już na ukończeniu. Ale na razie to nie hamletyzujący inteligent Cezary Baryka jest tym bohaterem literackim, który szczególnie nadaje się do "odzysku" w III RP - karierę ekranową robi prostak, który sięga po najwyższe stanowiska w państwie, korzystając z politycznego chaosu.
Wajda spektaklem telewizyjnym "Bigda idzie!" nareszcie dobrał właściwy dla siebie format spraw publicznych. Jak wówczas, gdy w "Popiele i diamencie" przedstawił panoramę postaw społecznych po odzyskaniu niepodległości lub gdy w "Kanale" rozprawiał się z legendą powstania. Bigda, koncertowo wykonany przez Janusza Gajosa, to portret prymitywnego wieśniaka, który cwaniackim sprytem przejmuje władzę w państwie. Generalnie zamysł chwalebny, tyle że nie w wypadku tej prozy. Powieść Juliusza Kadena-Bandrowskiego to nie tyle pamflet na prymitywnych anarchizujących chłopów prących do władzy (analogie do roku 1999 aż się proszą), ile druk propagandowy, który "po linii literackiej" miał zniszczyć przeciwników Piłsudskiego i to wtedy, gdy marszałek doprowadził do osadzenia ich w więzieniu.
Przypomnijmy otoczkę historyczną. "Mateusza Bigdy nie przeczytam nigdy" - rymował satyryk Jerzy Paczkowski na widok potężnych rozmiarów powieści Juliusza Kadena-Bandrowskiego, której pierwszy tom opuścił drukarnię w 1932 r. Skandal wybuchł natychmiast - utwór okrzyknięto paszkwilem na polski parlament, a zwłaszcza polityków Polskiego Stronnictwa Ludowego i socjalistów. W Bigdzie rozpoznano przywódcę ludowców i trzykrotnego premiera Wincentego Witosa, a w jego otoczeniu: Jakuba Bojkę (sędziwego założyciela partii ludowców), Macieja Rataja (marszałka Sejmu), lidera PPS Ignacego Daszyńskiego (w postaci antypatycznego socjalisty Mieniewskiego). Bigda, samorodny trybun ludowy, tępawy cham z pretensjami do najwyższych stanowisk, był nie tylko bohaterem powieści, ale też figurą propagandową, o której piłsudczykowska prasa pisała: "Uświadamiamy sobie w pełni, jak potrzebna była sanacja moralna życia polskiego, sanacja, której wyrazem był przewrót majowy, a zapowiedzią piękne słowa Piłsudskiego o imponderabiliach". Na potrzeby propagandy Kaden posłużył się sztuczkami zgoła nieuczciwymi. Sporo ujemnych a powszechnie znanych cech Piłsudskiego, którego pozostawał admiratorem, przypisał ludowcom; z rzeczy drobnych na przykład manię powoływania się na wieszczów przy byle okazji. W "Bigdzie" czytamy: "Deptuła, prawa ręka Bigdy. Zaczął od Mickiewicza. Nic wielkiego, a któżby sobie gęby nie wycierał biednym Mickiewiczem? Dolański też potrafił, choćby ze Słowackiego, niby - pacierz co błyska - nawet książę Rosławski, jeśli się przyłożył, nie gorzej wypowiedział". Więcej: ludowcy z Bigdą na czele pałają taką nienawiścią do parlamentu, na jaką stać było tylko Marszałka. "Napędzeni złodzieje, cloaca maxima, stek łajdaków i szujów, pyskacze, fajdaniści" - mówił Piłsudski. W powieści to Bigda-Witos wyrzeka na Senat: "Seniorowie, cholera - jeden tłuszczak! Jeden ogromny tłuszczak na ciele sejmu". A w zestawie jest jeszcze "gruz i śmieć ludzki" oraz marionetki, które należy powiesić na hakach w "politycznej spiżarni". "Ostateczną moją ideą jest konieczność w naszych warunkach wytworzenia w każdej partii (...) funkcji siły fizycznej, funkcji przemocy brutalnej" - deklarował Piłsudski na początku procesu zdobywania władzy, jeszcze w roku 1908. Tymczasem w powieści to właśnie Bigda wykorzystuje przemoc, prze do rządów dyktatorskich i pognębienia "zgniłego parlamentaryzmu". "Teza Bigdy brzmi jasno. Ci, którzy się bili, walczyli o wolność, winni teraz bić tych, którzy nie brali udziału w walce" - twierdziła krytyka. "Dla wszystkich, nie wyłączając najbliższego swego otoczenia, zachowuje bezwzględną pogardę" - tak o Piłsudskim pisał do Ignacego Paderewskiego jeden z liczących się wówczas dyplomatów. Tymczasem w powieści pogarda dla otoczenia to cecha Bigdy-Witosa. W dodatku obszernie umotywowana. Jego prawa ręka, Deptuła, to spekulant i kobieciarz; wicemarszałek Sejmu Ciarach dostał się do parlamentu dzięki sfałszowaniu listy wyborczej; Mieniewski-Daszyński to aferzysta handlujący mieniem państwowym i zagrożony całkowitym krachem finansowym. Takimi ludźmi chytreńki Bigda może bez problemów manipulować.
Niestety, Kaden posunął się znacznie dalej poza propagandową rozprawę z politycznymi przeciwnikami. "Gazeta Polska" pierwsze odcinki "Mateusza Bigdy" zaczęła drukować w maju 1932 r., zaledwie cztery miesiące po zamknięciu procesu brzeskiego, w którym Wincentego Witosa oskarżono o zamiar obalenia ustroju i skazano na półtora roku więzienia. Tak więc powieść asystowała i uzasadniała wyrok w jednym z bardziej haniebnych procesów politycznych w naszej historii. Właściwie można ją teraz replikować i czynić z Bigdy karykaturę naszych ludowców, ale nie można nie pamiętać, że jej autor obrzucał epitetami parlament II RP jeszcze w 1944 r., krótko przed śmiercią.
Sylwetkę Nikodema Dyzmy ze słynnej powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza zaadaptował do współczesnej scenerii politycznej Witold Orzechowski, który wcześniej doskonale poradził sobie z przygotowaniem scenariusza do serialu telewizyjnego z pamiętną rolą Romana Wilhelmiego. Sebastian Dyzma, wnuk Nikodema, w pełnometrażowym filmie kinowym i trzynastoodcinkowym serialu telewizyjnym będzie penetrował z talentem odziedziczonym po dziadku elity polityczne pierwszej dekady III RP. Sebastian wystartuje skromnie jako mechanik samochodowy, by zaangażować się w przemyt aut, co okaże się zaledwie przystankiem na drodze do bycia w czołówce rodzimego biznesu. Tupet, wykorzystywanie przychylności wpływowych kobiet, płynne dostosowywanie się do nowych reguł gry prowadzą go na szczyty kariery finansowej. Witold Orzechowski, scenarzysta i reżyser całości, uważa swego bohatera za postać kluczową w naszych czasach. - Nasza epoka jeszcze bardziej niż dwudziestolecie międzywojenne sprzyja karierowiczom w typie Dyzmy - twierdzi reżyser.
Czas gwałtownych przemian społecznych kultura popularna chętnie wykorzystuje do lansowania fabułek typu "z chłopa król". Rozpanoszona korupcja, niedowład instytucji państwowych i praktyki kumoterskie generują tyleż olśniewające, co nie zasłużone kariery "ludzi znikąd". Nie są to awanse typu "od pucybuta do milionera", wymagające mozolnego pięcia się po szczeblach - tu sukces przychodzi nagle jak wygrana w telewizyjnym teleturnieju. Zreasumujmy protoplastę gwałtownie awansowanych: "Nigdzie na dłużej miejsca zagrzać nie mógł. Z gimnazjum wywalili go już z czwartej klasy za upór i brak pilności. (...) Przez proboszcza dostał się do czytelni, lecz i tu ledwie przezimował, bo już w kwietniu okazało się, że nie umie utrzymać półek z książkami w należytym porządku. (...) Nikodem Dyzma jasno zdawał sobie sprawę z faktu, że żadne pomyślniejsze perspektywy dlań nie istnieją. Czy to go przerażało? Bynajmniej. Psychika Nikodema Dyzmy pozbawiona była, na szczęście, elementu wyobraźni. Zasięg jego przewidywań i planów nie przekraczał granic najbliższych dni" - pisał Dołęga-Mostowicz.
W karierze Nikodema Dyzmy najmniej interesujący jest on sam. Nie toruje sobie drogi do władzy nadzwyczajną inteligencją, która dopiero na salonach ma szansę się ujawnić: na każdym etapie kariery pozostaje takim samym tępawym niedołęgą. Interesujące staje się otoczenie - w prostaku z chamskimi zagrywkami dostrzega ono męża opatrznościowego. Dlaczego były fordanser błyszczy w oficerskim gronie? Ponieważ kadra, która obsiadła najważniejsze stołki, nie dość, że myli "frenologię" z "chronologią", dając dowód pospolitego nieuctwa, od lat praktykuje cowieczorne pijaństwa, to jeszcze trwa w oczekiwaniu na "mocnego człowieka", który "przyjdzie i zrobi porządek". "Tak, to musi być silny charakter" - ocenia Dyzmę kadra. "Czaszka naprzód podana i bardzo rozwinięta szczęka". W tej sytuacji wulgarność Nikodema zostaje odczytana jako dowód prostolinijności i męskości, głupota uchodzi za wyrafinowaną ironię, a braki w dobrym wychowaniu to dowód na oryginalny styl bycia. Takie wyniesienie gbura i nieuka - diagnozuje Dołęga-Mostowicz - jest możliwe w kraju, w którym nie tylko rozsprzęgła się struktura awansu w polityce czy biznesie, ale zapanował chaos w systemie wartości. Dyzma, wszedłszy raz w towarzystwo wojskowych, urzędników wysokiego szczebla i magnaterii, faktycznie wymyka się wszelkiej kontroli. Jakkolwiek by się zachował, zawsze zostanie zinterpretowany przychylnie. Nic dziwnego - wysoko utytułowana elita to takie same bęcwały jak on, tyle że schowane za funkcją państwową bądź arystokratycznym rodowodem. Tak więc Kariera Dyzmy to nie kwestia jednorazowego qui pro quo. Polska lat 30. - Witold Orzechowski twierdzi, że również lat 90. - gruntownie zasłużyła sobie na Dyzmów na własną miarę.
Nie tylko Polska - amerykańska replika losów Dyzmy zaczyna się w momencie, gdy mister O?Grodnick z powieści Jerzego Kosińskiego "Wystarczy być" (1975 r.), niepiśmienny, ociężały umysłowo nałogowy telewidz, zostaje uznany za osobistość, ponieważ w rezydencji ludzi bogatych i wpływowych zjawia się w markowym garniturze. Drogę do prezydentury Stanów Zjednoczonych toruje mu telewizja - w sposób jak najbardziej dosłowny. W sytuacjach krytycznych O?Grodnick rzuca towarzystwu z pamięci fragmenty oglądanej kiedyś audycji telewizyjnej, co zostaje odczytane jako diagnoza wyjątkowej trafności. Głównie dlatego, że wszyscy dookoła mówią cytatami z podobnych programów. Wnioski? Społeczeństwo pogrążone w zalewie informacji, którego nie sposób uporządkować, traktuje politykę jak seans telewizyjny - tu wszystko może się zdarzyć, ale tak naprawdę nic nie ma większego znaczenia.
Wajda spektaklem telewizyjnym "Bigda idzie!" nareszcie dobrał właściwy dla siebie format spraw publicznych. Jak wówczas, gdy w "Popiele i diamencie" przedstawił panoramę postaw społecznych po odzyskaniu niepodległości lub gdy w "Kanale" rozprawiał się z legendą powstania. Bigda, koncertowo wykonany przez Janusza Gajosa, to portret prymitywnego wieśniaka, który cwaniackim sprytem przejmuje władzę w państwie. Generalnie zamysł chwalebny, tyle że nie w wypadku tej prozy. Powieść Juliusza Kadena-Bandrowskiego to nie tyle pamflet na prymitywnych anarchizujących chłopów prących do władzy (analogie do roku 1999 aż się proszą), ile druk propagandowy, który "po linii literackiej" miał zniszczyć przeciwników Piłsudskiego i to wtedy, gdy marszałek doprowadził do osadzenia ich w więzieniu.
Przypomnijmy otoczkę historyczną. "Mateusza Bigdy nie przeczytam nigdy" - rymował satyryk Jerzy Paczkowski na widok potężnych rozmiarów powieści Juliusza Kadena-Bandrowskiego, której pierwszy tom opuścił drukarnię w 1932 r. Skandal wybuchł natychmiast - utwór okrzyknięto paszkwilem na polski parlament, a zwłaszcza polityków Polskiego Stronnictwa Ludowego i socjalistów. W Bigdzie rozpoznano przywódcę ludowców i trzykrotnego premiera Wincentego Witosa, a w jego otoczeniu: Jakuba Bojkę (sędziwego założyciela partii ludowców), Macieja Rataja (marszałka Sejmu), lidera PPS Ignacego Daszyńskiego (w postaci antypatycznego socjalisty Mieniewskiego). Bigda, samorodny trybun ludowy, tępawy cham z pretensjami do najwyższych stanowisk, był nie tylko bohaterem powieści, ale też figurą propagandową, o której piłsudczykowska prasa pisała: "Uświadamiamy sobie w pełni, jak potrzebna była sanacja moralna życia polskiego, sanacja, której wyrazem był przewrót majowy, a zapowiedzią piękne słowa Piłsudskiego o imponderabiliach". Na potrzeby propagandy Kaden posłużył się sztuczkami zgoła nieuczciwymi. Sporo ujemnych a powszechnie znanych cech Piłsudskiego, którego pozostawał admiratorem, przypisał ludowcom; z rzeczy drobnych na przykład manię powoływania się na wieszczów przy byle okazji. W "Bigdzie" czytamy: "Deptuła, prawa ręka Bigdy. Zaczął od Mickiewicza. Nic wielkiego, a któżby sobie gęby nie wycierał biednym Mickiewiczem? Dolański też potrafił, choćby ze Słowackiego, niby - pacierz co błyska - nawet książę Rosławski, jeśli się przyłożył, nie gorzej wypowiedział". Więcej: ludowcy z Bigdą na czele pałają taką nienawiścią do parlamentu, na jaką stać było tylko Marszałka. "Napędzeni złodzieje, cloaca maxima, stek łajdaków i szujów, pyskacze, fajdaniści" - mówił Piłsudski. W powieści to Bigda-Witos wyrzeka na Senat: "Seniorowie, cholera - jeden tłuszczak! Jeden ogromny tłuszczak na ciele sejmu". A w zestawie jest jeszcze "gruz i śmieć ludzki" oraz marionetki, które należy powiesić na hakach w "politycznej spiżarni". "Ostateczną moją ideą jest konieczność w naszych warunkach wytworzenia w każdej partii (...) funkcji siły fizycznej, funkcji przemocy brutalnej" - deklarował Piłsudski na początku procesu zdobywania władzy, jeszcze w roku 1908. Tymczasem w powieści to właśnie Bigda wykorzystuje przemoc, prze do rządów dyktatorskich i pognębienia "zgniłego parlamentaryzmu". "Teza Bigdy brzmi jasno. Ci, którzy się bili, walczyli o wolność, winni teraz bić tych, którzy nie brali udziału w walce" - twierdziła krytyka. "Dla wszystkich, nie wyłączając najbliższego swego otoczenia, zachowuje bezwzględną pogardę" - tak o Piłsudskim pisał do Ignacego Paderewskiego jeden z liczących się wówczas dyplomatów. Tymczasem w powieści pogarda dla otoczenia to cecha Bigdy-Witosa. W dodatku obszernie umotywowana. Jego prawa ręka, Deptuła, to spekulant i kobieciarz; wicemarszałek Sejmu Ciarach dostał się do parlamentu dzięki sfałszowaniu listy wyborczej; Mieniewski-Daszyński to aferzysta handlujący mieniem państwowym i zagrożony całkowitym krachem finansowym. Takimi ludźmi chytreńki Bigda może bez problemów manipulować.
Niestety, Kaden posunął się znacznie dalej poza propagandową rozprawę z politycznymi przeciwnikami. "Gazeta Polska" pierwsze odcinki "Mateusza Bigdy" zaczęła drukować w maju 1932 r., zaledwie cztery miesiące po zamknięciu procesu brzeskiego, w którym Wincentego Witosa oskarżono o zamiar obalenia ustroju i skazano na półtora roku więzienia. Tak więc powieść asystowała i uzasadniała wyrok w jednym z bardziej haniebnych procesów politycznych w naszej historii. Właściwie można ją teraz replikować i czynić z Bigdy karykaturę naszych ludowców, ale nie można nie pamiętać, że jej autor obrzucał epitetami parlament II RP jeszcze w 1944 r., krótko przed śmiercią.
Sylwetkę Nikodema Dyzmy ze słynnej powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza zaadaptował do współczesnej scenerii politycznej Witold Orzechowski, który wcześniej doskonale poradził sobie z przygotowaniem scenariusza do serialu telewizyjnego z pamiętną rolą Romana Wilhelmiego. Sebastian Dyzma, wnuk Nikodema, w pełnometrażowym filmie kinowym i trzynastoodcinkowym serialu telewizyjnym będzie penetrował z talentem odziedziczonym po dziadku elity polityczne pierwszej dekady III RP. Sebastian wystartuje skromnie jako mechanik samochodowy, by zaangażować się w przemyt aut, co okaże się zaledwie przystankiem na drodze do bycia w czołówce rodzimego biznesu. Tupet, wykorzystywanie przychylności wpływowych kobiet, płynne dostosowywanie się do nowych reguł gry prowadzą go na szczyty kariery finansowej. Witold Orzechowski, scenarzysta i reżyser całości, uważa swego bohatera za postać kluczową w naszych czasach. - Nasza epoka jeszcze bardziej niż dwudziestolecie międzywojenne sprzyja karierowiczom w typie Dyzmy - twierdzi reżyser.
Czas gwałtownych przemian społecznych kultura popularna chętnie wykorzystuje do lansowania fabułek typu "z chłopa król". Rozpanoszona korupcja, niedowład instytucji państwowych i praktyki kumoterskie generują tyleż olśniewające, co nie zasłużone kariery "ludzi znikąd". Nie są to awanse typu "od pucybuta do milionera", wymagające mozolnego pięcia się po szczeblach - tu sukces przychodzi nagle jak wygrana w telewizyjnym teleturnieju. Zreasumujmy protoplastę gwałtownie awansowanych: "Nigdzie na dłużej miejsca zagrzać nie mógł. Z gimnazjum wywalili go już z czwartej klasy za upór i brak pilności. (...) Przez proboszcza dostał się do czytelni, lecz i tu ledwie przezimował, bo już w kwietniu okazało się, że nie umie utrzymać półek z książkami w należytym porządku. (...) Nikodem Dyzma jasno zdawał sobie sprawę z faktu, że żadne pomyślniejsze perspektywy dlań nie istnieją. Czy to go przerażało? Bynajmniej. Psychika Nikodema Dyzmy pozbawiona była, na szczęście, elementu wyobraźni. Zasięg jego przewidywań i planów nie przekraczał granic najbliższych dni" - pisał Dołęga-Mostowicz.
W karierze Nikodema Dyzmy najmniej interesujący jest on sam. Nie toruje sobie drogi do władzy nadzwyczajną inteligencją, która dopiero na salonach ma szansę się ujawnić: na każdym etapie kariery pozostaje takim samym tępawym niedołęgą. Interesujące staje się otoczenie - w prostaku z chamskimi zagrywkami dostrzega ono męża opatrznościowego. Dlaczego były fordanser błyszczy w oficerskim gronie? Ponieważ kadra, która obsiadła najważniejsze stołki, nie dość, że myli "frenologię" z "chronologią", dając dowód pospolitego nieuctwa, od lat praktykuje cowieczorne pijaństwa, to jeszcze trwa w oczekiwaniu na "mocnego człowieka", który "przyjdzie i zrobi porządek". "Tak, to musi być silny charakter" - ocenia Dyzmę kadra. "Czaszka naprzód podana i bardzo rozwinięta szczęka". W tej sytuacji wulgarność Nikodema zostaje odczytana jako dowód prostolinijności i męskości, głupota uchodzi za wyrafinowaną ironię, a braki w dobrym wychowaniu to dowód na oryginalny styl bycia. Takie wyniesienie gbura i nieuka - diagnozuje Dołęga-Mostowicz - jest możliwe w kraju, w którym nie tylko rozsprzęgła się struktura awansu w polityce czy biznesie, ale zapanował chaos w systemie wartości. Dyzma, wszedłszy raz w towarzystwo wojskowych, urzędników wysokiego szczebla i magnaterii, faktycznie wymyka się wszelkiej kontroli. Jakkolwiek by się zachował, zawsze zostanie zinterpretowany przychylnie. Nic dziwnego - wysoko utytułowana elita to takie same bęcwały jak on, tyle że schowane za funkcją państwową bądź arystokratycznym rodowodem. Tak więc Kariera Dyzmy to nie kwestia jednorazowego qui pro quo. Polska lat 30. - Witold Orzechowski twierdzi, że również lat 90. - gruntownie zasłużyła sobie na Dyzmów na własną miarę.
Nie tylko Polska - amerykańska replika losów Dyzmy zaczyna się w momencie, gdy mister O?Grodnick z powieści Jerzego Kosińskiego "Wystarczy być" (1975 r.), niepiśmienny, ociężały umysłowo nałogowy telewidz, zostaje uznany za osobistość, ponieważ w rezydencji ludzi bogatych i wpływowych zjawia się w markowym garniturze. Drogę do prezydentury Stanów Zjednoczonych toruje mu telewizja - w sposób jak najbardziej dosłowny. W sytuacjach krytycznych O?Grodnick rzuca towarzystwu z pamięci fragmenty oglądanej kiedyś audycji telewizyjnej, co zostaje odczytane jako diagnoza wyjątkowej trafności. Głównie dlatego, że wszyscy dookoła mówią cytatami z podobnych programów. Wnioski? Społeczeństwo pogrążone w zalewie informacji, którego nie sposób uporządkować, traktuje politykę jak seans telewizyjny - tu wszystko może się zdarzyć, ale tak naprawdę nic nie ma większego znaczenia.
Więcej możesz przeczytać w 50/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.