Dzięki Koizumiemu japońska gospodarka i polityka wychodzą z 15-letniego zastoju Zniszczyć partię po to, by odniosła największy od lat triumf, to sztuka wykraczająca poza granice politycznej akrobacji. Premier Japonii Junichiro Koizumi, który w wyborach 11 września wystartował niemal z pozycji samobójcy, wyniósł rządzącą PLD na wyżyny.
Partia Liberalno-Demokratyczna, utrzymująca władzę niemal nieprzerwanie przez pół wieku, choć w ostatnich 15 latach z coraz większym trudem, ma znowu dość mandatów, by rządzić samodzielnie. Opozycyjna Demokratyczna Partia Japonii, jeszcze miesiąc temu szykująca się do przejęcia władzy, jest zdziesiątkowana i w najbliższej przyszłości niezdolna rzucić rządowi jakiekolwiek wyzwanie. W jeszcze lepszej kondycji niż zwycięska PLD jest jej 63--letni przywódca, przyrównywany dziś do bohaterów japońskiej historii, nazywany współczesnym samurajem, genialnym wojownikiem, ale także magiem polityki, czasami wielkim reżyserem i iluzjonistą.
Teatr walki
Koizumi nie odżegnuje się od żadnej z tych etykietek. Sam najbardziej lubi skojarzenia historyczne. Nie zaprzecza, że wzorem jest dla niego XVI-wieczny dowódca Oda Nobunaga, który w bitwie pod Okehazamą w 1560 r. pokonał rywalizujące klany i otworzył drogę do zjednoczenia Japonii. W czasie kampanii wyborczej Koizumi skromnie podkreślał, że "daleko mu do Nobunagi", choć dawał do zrozumienia, że toczy właśnie swoją bitwę pod Okehazamą. Od historycznego wodza różniły go jednak nie tylko narzędzia walki, ale też biegłość w zamienianiu teatru wojny w polityczny spektakl.
Koizumi rozpisał na początku sierpnia przedterminowe wybory z ważnego dla siebie i własnej partii, ale mało dramatycznego dla przeciętnego wyborcy powodu. Prywatyzacja japońskiej poczty, finansowego giganta z aktywami wartymi 3 mld dolarów, ma znaczenie dla racjonalizacji japońskiej gospodarki, ale niewiele obchodzi większość społeczeństwa. Opozycja zacierała ręce, spodziewając się, że kampania skupi się na problemach bliższych ogółowi wyborców, takich jak reforma systemu emerytalnego czy drażliwe tematy polityki zagranicznej, od zaognionych stosunków z sąsiadami po udział w operacji irackiej. Nie doceniła tego, że Koizumi, znawca klasycznego dramatu japońskiego noh i kabuki, miłośnik opery i westernów, poprowadzi kampanię jak walkę między dobrem i złem, lojalnością i zdradą, ludźmi starej, skorumpowanej Japonii i zwolennikami reform. Postawił pod publicznym pręgierzem 37 rebeliantów z PLD, którzy próbowali sparaliżować prywatyzację poczty, i rzucił do walki przeciwko nim i starym porządkom, jakie symbolizowali, "nowych ludzi" - młodych, dynamicznych, mających na koncie rzeczywiste sukcesy i... urodziwych. Do parlamentarnej bitwy wybrał 32 kandydatów, nazwanych przez media w konwencji dramatu walki shikaku, czyli zabójcami. Szczególne wrażenie wzbudziło 10 "zabójczyń", wśród nich miss Tokio, prezenterka telewizyjna, a potem minister środowiska, była modelka i autorka książki kucharskiej. "To niemal harem. Brakuje tylko wątków miłosnych" - zżymali się polityczni oponenci.
Koizumi gekijo, czyli teatr Koizumiego, jak ironicznie ochrzciły wyborczą kampanię media, ożywił tradycyjnie ospały japoński elektorat. W kraju, gdzie frekwencja wyborcza rzadko przekracza 50 proc., 11 września do urn poszło 68 proc. wyborców. Koizumi, miłośnik rock and rolla i fantazyjnych ubrań, udowodnił, że równie dobrze czuje się w typowym dla japońskiej polityki sztafażu tradycyjnych gestów, symboli, odniesień do historii. Polityczny spektakl to także skandale, zwłaszcza korupcyjne, w które sam Koizumi nie był jednak nigdy zamieszany. Szokując najpierw wyborców deklaracjami, iż "zniszczy starą PLD", w końcu przekonał ich, że gra toczy się o reformy i nową Japonię, a on sam jest najlepszym gwarantem powodzenia zmian. Dla opozycji, która też zamierzała wystąpić w takiej roli, nie starczyło już miejsca.
Reformy bez iluzji
W shierarchizowanym, przywiązanym do tradycji japońskim społeczeństwie na reformach potknęło się już wielu premierów. Ślimacze, według standardów zachodnich, może się też wydać tempo prywatyzacji poczty, która ma się zakończyć dopiero w 2017 r. Mimo że po ostatnich wyborach w japońskim parlamencie zasiadło najwięcej kobiet w dziejach kraju, wciąż stanowią one zaledwie 9 proc. ogółu deputowanych. Ale choć Koizumi, pierwszy w japońskiej historii premier, który stał się gwiazdą telewizyjną, bywa też nazywany iluzjonistą, jego reformy trudno nazwać iluzją. Ich trwałe efekty widać już w japońskiej gospodarce, wyraźnie wychodzącej z 15-letniego zastoju, a także w polityce i życiu partyjnym. - Dotychczas japońskie partie, zwłaszcza PLD, będąca faktycznie konglomeratem różnych grup interesów, nie funkcjonowały tak jak partie w Europie czy USA - twierdzi politolog Tomoaki Iwai. Wraz z Koizumim wszystko się zmienia. Po wyborach Koizumi zapowiedział, że odejdzie ze stanowiska jesienią przyszłego roku. Na własnej partii wycisnął już piętno na tyle głębokie, że jego następcą prawdopodobnie będzie mógł zostać tylko ktoś podobny do obecnego lidera, jakiś Koizumi bis. W PLD nie wyklucza się nawet, że premier może rządzić dłużej, aby dokończyć swoje reformy. Pewien znak zapytania pozostawia też sam Koizumi, który w przedwyborczym wywiadzie powiedział: "Czy sądzicie, że Nobunaga jasno wiedział, co zrobi po bitwie pod Okehazamą?".
Teatr walki
Koizumi nie odżegnuje się od żadnej z tych etykietek. Sam najbardziej lubi skojarzenia historyczne. Nie zaprzecza, że wzorem jest dla niego XVI-wieczny dowódca Oda Nobunaga, który w bitwie pod Okehazamą w 1560 r. pokonał rywalizujące klany i otworzył drogę do zjednoczenia Japonii. W czasie kampanii wyborczej Koizumi skromnie podkreślał, że "daleko mu do Nobunagi", choć dawał do zrozumienia, że toczy właśnie swoją bitwę pod Okehazamą. Od historycznego wodza różniły go jednak nie tylko narzędzia walki, ale też biegłość w zamienianiu teatru wojny w polityczny spektakl.
Koizumi rozpisał na początku sierpnia przedterminowe wybory z ważnego dla siebie i własnej partii, ale mało dramatycznego dla przeciętnego wyborcy powodu. Prywatyzacja japońskiej poczty, finansowego giganta z aktywami wartymi 3 mld dolarów, ma znaczenie dla racjonalizacji japońskiej gospodarki, ale niewiele obchodzi większość społeczeństwa. Opozycja zacierała ręce, spodziewając się, że kampania skupi się na problemach bliższych ogółowi wyborców, takich jak reforma systemu emerytalnego czy drażliwe tematy polityki zagranicznej, od zaognionych stosunków z sąsiadami po udział w operacji irackiej. Nie doceniła tego, że Koizumi, znawca klasycznego dramatu japońskiego noh i kabuki, miłośnik opery i westernów, poprowadzi kampanię jak walkę między dobrem i złem, lojalnością i zdradą, ludźmi starej, skorumpowanej Japonii i zwolennikami reform. Postawił pod publicznym pręgierzem 37 rebeliantów z PLD, którzy próbowali sparaliżować prywatyzację poczty, i rzucił do walki przeciwko nim i starym porządkom, jakie symbolizowali, "nowych ludzi" - młodych, dynamicznych, mających na koncie rzeczywiste sukcesy i... urodziwych. Do parlamentarnej bitwy wybrał 32 kandydatów, nazwanych przez media w konwencji dramatu walki shikaku, czyli zabójcami. Szczególne wrażenie wzbudziło 10 "zabójczyń", wśród nich miss Tokio, prezenterka telewizyjna, a potem minister środowiska, była modelka i autorka książki kucharskiej. "To niemal harem. Brakuje tylko wątków miłosnych" - zżymali się polityczni oponenci.
Koizumi gekijo, czyli teatr Koizumiego, jak ironicznie ochrzciły wyborczą kampanię media, ożywił tradycyjnie ospały japoński elektorat. W kraju, gdzie frekwencja wyborcza rzadko przekracza 50 proc., 11 września do urn poszło 68 proc. wyborców. Koizumi, miłośnik rock and rolla i fantazyjnych ubrań, udowodnił, że równie dobrze czuje się w typowym dla japońskiej polityki sztafażu tradycyjnych gestów, symboli, odniesień do historii. Polityczny spektakl to także skandale, zwłaszcza korupcyjne, w które sam Koizumi nie był jednak nigdy zamieszany. Szokując najpierw wyborców deklaracjami, iż "zniszczy starą PLD", w końcu przekonał ich, że gra toczy się o reformy i nową Japonię, a on sam jest najlepszym gwarantem powodzenia zmian. Dla opozycji, która też zamierzała wystąpić w takiej roli, nie starczyło już miejsca.
Reformy bez iluzji
W shierarchizowanym, przywiązanym do tradycji japońskim społeczeństwie na reformach potknęło się już wielu premierów. Ślimacze, według standardów zachodnich, może się też wydać tempo prywatyzacji poczty, która ma się zakończyć dopiero w 2017 r. Mimo że po ostatnich wyborach w japońskim parlamencie zasiadło najwięcej kobiet w dziejach kraju, wciąż stanowią one zaledwie 9 proc. ogółu deputowanych. Ale choć Koizumi, pierwszy w japońskiej historii premier, który stał się gwiazdą telewizyjną, bywa też nazywany iluzjonistą, jego reformy trudno nazwać iluzją. Ich trwałe efekty widać już w japońskiej gospodarce, wyraźnie wychodzącej z 15-letniego zastoju, a także w polityce i życiu partyjnym. - Dotychczas japońskie partie, zwłaszcza PLD, będąca faktycznie konglomeratem różnych grup interesów, nie funkcjonowały tak jak partie w Europie czy USA - twierdzi politolog Tomoaki Iwai. Wraz z Koizumim wszystko się zmienia. Po wyborach Koizumi zapowiedział, że odejdzie ze stanowiska jesienią przyszłego roku. Na własnej partii wycisnął już piętno na tyle głębokie, że jego następcą prawdopodobnie będzie mógł zostać tylko ktoś podobny do obecnego lidera, jakiś Koizumi bis. W PLD nie wyklucza się nawet, że premier może rządzić dłużej, aby dokończyć swoje reformy. Pewien znak zapytania pozostawia też sam Koizumi, który w przedwyborczym wywiadzie powiedział: "Czy sądzicie, że Nobunaga jasno wiedział, co zrobi po bitwie pod Okehazamą?".
Więcej możesz przeczytać w 38/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.