Gwałcenie eurokonstytucji

Gwałcenie eurokonstytucji

Dodano:   /  Zmieniono: 
Traktat Lizboński nie ma formalnie statusu konstytucji Unii Europejskiej, ale faktycznie pełni właśnie taką rolę. Stąd tylko kwestią czasu było, kiedy – jak każdą konstytucję – zacznie się go gwałcić. Zdecydowali się na to eurokraci, którzy postanowili „zalegalizować” byt, jaki powołali wiosną tego roku, czyli fundusz stabilności finansowej, mający chronić kraje euro przed bankructwem. "Legalizacja" polega na dopisaniu do traktatu dwóch zdań.
Pierwsze poprawki do konstytucji Stanów Zjednoczonych miały na celu zwiększenie praw jednostki, a także zdolności do ich ochrony (vide pozwolenie na broń). UE idzie jednak w przeciwną stronę - „pierwsza poprawka" do Traktatu z Lizbony da państwom eurolandu możliwość okradania swoich obywateli. W majestacie unijnego prawa

"Kraje członkowskie, których walutą jest euro, mogą ustanowić mechanizm stabilności w celu zapewnienia stabilności strefy euro jako całości. Przyznanie pomocy finansowej w ramach tego mechanizmu będzie obwarowane surowymi warunkami" - brzmi treść poprawki. Te dwa zdania oznaczają, ni mniej ni więcej, dopuszczenie do sytuacji, w której mieszkańcy krajów zamożnych pod przymusem pomagają krajom, którym wiedzie się nieco gorzej. Innymi słowy stworzono kontynentalny mechanizm przymusowej, bo niepopartej żadnym „kontraktem społecznym" (czy ktoś słyszał o jakimś referendum w tej sprawie?), redystrybucji dochodów na niespotykaną dotąd skalę. Jeżeli to nie jest kradzież w najściślejszym ze znaczeń tego słowa, to co jest kradzieżą?

Dziś łatwiej jest zrozumieć, co miał na myśli prof. Vernon Smith, laureat Nagrody Nobla z ekonomii, który goszcząc niedawno w Polsce powiedział m.in.: "Nie wiem dlaczego kraj, który chce wolności i niepodległości miałby chcieć dołączać do eurolandu?". To zastrzeżenie nie tyczy się zresztą tylko Polski, ale również na przykład Estonii, która od 1 stycznia będzie miała wątpliwy zaszczyt dołączyć do klubu bankrutów pod nazwą "strefa euro".

Nie wiem, czy mają rację ci, którzy nazywają Unię Europejską tworem quasisocjalistycznym. Trzeba pamiętać, że środki produkcji nie zostały jeszcze przez UE uspołecznione. Wiem natomiast z całą pewnością, że jest to organizacja politycznych desperatów, którzy być może nawet w dobrej wierze i z intencją ratowania wzniosłych idei, są zdolni na ołtarzu Wspólnoty złożyć wiele praw jednostki. Dziś przymusowa redystrybucja - a co jutro? Strach się bać.