Warszawa

Dodano:   /  Zmieniono: 

Wiózł mnie dzisiaj typowy stary warszawski taksówkarz. Ryj jak stary Putin, psychopatyczny, zacięty, cera zawałowca, zero odpowiedzi na wszelkie „dziękuję”, „proszę”, „do widzenia”, zero odpowiedzi nawet na wprost postawione pytania, bynajmniej nie retoryczne... Szaro za oknem, mróz jak jasny skurwysyn (a w mróz z Warszawy wychodzi czająca się w niej zawsze i tylko czekająca na okazję Moskwa), futrzane czapy, szare cery w szarym świetle, w taksówce zaduch, korbka do otwierania okna wyłamana, jego szary ryj zamknięty i nieczynny jak klop na małej stacyjce kolejowej i jego szare auto oraz niedzielne ceny. Ponury i chamowaty jak dorożkarz, bo po nich zresztą te zachowania odziedziczyli. Warszawscy (i wszyscy inni) dorożkarze znani byli ze swej gburowatości. Siedzieli w najgorszy deszcz czy mróz, wąsiska zwieszone, ryje skwaszone, koń znów nasrał na bruk, pijak znów nie miał pieniędzy, żeby zapłacić za kurs... I wydawałoby się, że wraz z tymi wszystkimi korporacjami taksówkowymi weszło młode pokolenie, że już są jeśli nie mili, to przynajmniej „fajne, do rzeczy chłopaki”, ale na trzech fajnych wciąż jeszcze bywa inkarnacja dorożkarza. Już tylko oni palą na postojach, więc taksówka jest cała przesiąknięta dymem, tylko oni zamiast nawigacji („Jesteś u celu! Prowadził Cię Krzysztof Hołowczyc!”) używają zaplamionego i wymiętoszonego planu miasta, na którym ulica Jana Pawła II nazywa się Marchlewskiego... Właściwie to takie dziady powinny już być gatunkiem objętym ochroną...

I w pewnym momencie, ku swojemu zdziwieniu, uznałem, że ja to akceptuję, że ja się na to zgadzam, że taki powinien być taksówkarz, ponieważ taki jest, a to, co jest, to jest. Że ten nikotynowy ryj zacięty pasuje do tej szarzyzny warszawskiego smogu, jego odburkiwanie pasuje tu bardziej niż jakieś przesłodzone gadki. Na zasadzie, na jakiej Białoszewskiemu podobały się kartofle, buraki i durszlaki. Skoro za oknem gdzieś wywiało ślicznych chłopców, a w szarej brei brną stare baby wyglądające jak w kolejce do lekarza, kaszlące, moherowe, to dlaczego miałby za kierownicą siedzieć Rafał Maślak w stroju chippendalesa? To znaczy tylko w białym krawacie na umięśnionym, wydepilowanym i natartym samoopalaczem torsie? Kiedy właśnie ten dziad jest wytworem tego światła szarego, tej drożyzny wojennej, tej afery mięsnej i deprechy!

I kiedy już zaakceptowałem, to bardzo mi się zaczęła podobać ta jazda z nim, wszedłem w tę grę, nawet nie powiedziałem, wychodząc, „do widzenia”! Postanowiłem potraktować tych warszawskich dziadów jako odtrutkę na przesłodzony dyskurs lejący się zewsząd...

Tak, najlepszy sposób na zaakceptowanie Polski to po prostu uznanie jej za absolutne centrum świata, niewyjeżdżanie, żeby nie mieć porównania, uznanie, że tak jest wszędzie, zawsze, że to, co dane, jest normalne, po prostu dlatego, bo jest. Tak właśnie mówił Miron Białoszewski: „Byt dobry jest, bo jest”. Dodajmy do tego inne polskie przysłowia: „Koń, jaki jest, każdy widzi” i „Wyżej nerek nie podskoczysz”. Warszawa, to dziwne miasto, w którym mieszkam od dziesięciu lat. W lecie potrafi czasem być Dubajem, w którym bogata złota młodzież jeździ kabrioletami z dudniącą muzyką puszczoną na cały regulator. Za to w zimie przypomina sobie o Moskwie, zaborze rosyjskim, „Priwislanskim Kraju”, o kartoflach, kolejkach, komunie i wściekłości z powodu tramwaju, który uciekł. I jest w tym ta Warszawa sobą. Jest zima, jest wojna albo przynajmniej stan wojenny. Jest DOBRZE. �

©� WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE

W lecie Warszawa potrafi czasem być Dubajem, w którym złota młodzież jeździ kabrioletami. Za to w zimie przypomina sobie o Moskwie

Więcej możesz przeczytać w 9/2015 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.