Opublikujmy teczki Służby Bezpieczeństwa w Internecie
Lustracja to za mało - można powiedzieć, trawestując znane powiedzenie Jamesa Bonda. Dlatego publikując zawartość teczek Służby Bezpieczeństwa w Internecie, nie powinniśmy zapomnieć, że samo ich otwarcie może prowadzić do tego, iż jedynymi napiętnowanymi społecznie winowajcami PRL będą tejże PRL ofiary - byli opozycjoniści, złamani przez esbeków i donoszący na kolegów. Przeciwnicy lustracji wyciągają z tego mylny wniosek: skończmy z rozliczeniami. Nic podobnego. Odwrotnie: rozliczmy się z historią - raz, a dobrze. I dodajmy do tego dekomunizację, tak by odpowiedzialność za komunizm ponieśli wreszcie ci, którzy go wprowadzali, umacniali i bronili, gdy już zdychał.
Bogaty jak ubek
Lustracja ma dwa wymiary. Pierwszy to prześwietlenie przeszłości kandydatów na publiczne urzędy. Robi się tak na całym świecie, by mieć pewność, że przyszli urzędnicy państwowi są czyści, a więc na przykład nie są podatni na szantaż. Drugi wymiar ma charakter lokalny, wschodnioeuropejski. Chodzi w nim o uporanie się z komunistyczną, policyjną przeszłością, o przywrócenie sprawiedliwości, ale i upewnienie się, że nieformalne układy zrodzone w mieszkaniach operacyjnych i gabinetach oficerów SB nie będą funkcjonowały w suwerennym państwie. Tyle że drugi wymiar lustracji ma sens wtedy, gdy nabywa się go w pakiecie - razem z dekomunizacją. Inaczej dochodzi do tego, że "my tu rozmawiamy o agentach, a prawdziwi ubecy to oglądają i się śmieją" (jak banalnie, ale prawdziwie podsumowała swój program poświęcony teczce Małgorzaty Niezabitowskiej Monika Olejnik).
Bez wątpienia mamy do czynienia z przykrą dysproporcją. Agenci, nawet najpodlejszego autoramentu, ci, którzy brali pieniądze za swe donosy, byli jedynie narzędziami. Ci, którzy ich używali, pozostają najczęściej anonimowi i wiodą spokojne, dostatnie życie. Wysokim oficerom Służby Bezpieczeństwa nic złego w III Rzeczypospolitej się nie stało. Nie dotknęła ich nawet infamia, skoro zabójca księdza Popiełuszki może pracować w firmie medialnej w stolicy. W dodatku wielu ludzi związanych ze służbami łatwo można odnaleźć w sferach biznesu. Nie gorzej mają się zarządcy komunistycznego państwa.
Ich ofiarom musi wystarczyć satysfakcja z tego, że tych panów od czasu do czasu ciąga się po sądach. To przerysowana analogia, ale to trochę tak, jakby po drugiej wojnie światowej ścigano jedynie kolaborantów, a nazistów zostawiono w spokoju. Wszak nie zachowały się na piśmie żadne rozkazy dotyczące "ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej". Trudno było z aptekarską dokładnością wymierzyć odpowiedzialność za zbrodnie poszczególnych notabli III Rzeszy. A jednak w Norymberdze skazano kilkanaście osób, co dzisiaj budzi oburzenie jedynie rewizjonistów historycznych.
Grzechy zaniechania
Dekomunizacja w III RP nie nastąpiła, a i lustracja rodziła się w potwornych bólach. Dlaczego? Zdecydowało o tym rozbicie obozu solidarnościowego, który nie był w stanie prowadzić w tej sprawie spójnej polityki. Rozliczenie z przeszłością powinno się dokonać w ciągu pierwszych dwóch lat niepodległości Polski. Jego brak obciąża polityków dzisiejszej Unii Wolności, liberałów i Lecha Wałęsę. Nie znaczy to, że politycy prawicy byli niewinni. Lustrację pogrzebano na kilka lat w wyniku afery teczkowej z 4 czerwca 1992 r. Akcja Antoniego Macierewicza, wówczas ministra spraw wewnętrznych, miała wyraźny podtekst polityczny, ale co najbardziej symptomatyczne - przeprowadzono ją na podstawie sejmowej uchwały autorstwa Janusza Korwin-Mikkego. Prawica rządziła wtedy już od pół roku, lecz nie zdołała sklecić nawet najprostszej ustawy lustracyjnej.
Rany zadane przez Macierewicza goiły się długo. Jeszcze i dziś dźwięk słowa "lustracja" wywołuje u niektórych furię. Dlatego też szacunek należy się tym, którzy pod koniec lat 90. w niemal pozbawionym prawicy Sejmie zdołali przeforsować ustawę lustracyjną. Na pierwszej linii walczyli wówczas Bogdan Pęk (wtedy Polskie Stronnictwo Ludowe, obecnie Liga Polskich Rodzin), Jan Lityński (Unia Wolności) i Piotr Marciniak (Unia Pracy). O tę właśnie ustawę potknął się niedawno Józef Oleksy. Jego sprawa, jak i sprawa Małgorzaty Niezabitowskiej oraz wiele innych pokazują, że przed przeszłością nie da się uciec.
Przeciwnikom lustracji nie udało się jej zablokować, zdołali ją jedynie opóźnić. Dziś rwą sobie włosy z głowy, że teczki ciągle są politycznym orężem. Chętnie porwiemy sobie razem z nimi. I pomarzymy o tym, jak wspaniałym wspomnieniem byłaby ultracywilizowana lustracja robiona przez Tadeusza Mazowieckiego i Krzysztofa Kozłowskiego z sejmowym błogosławieństwem Adama Michnika.
Niemcy ujawnili swoje archiwa Stasi, Słowacy nazwiska agentów VB opublikowali w Internecie. I co? Jakoś nie słychać o masowej fali samobójstw w Bratysławie, rozwodach w Lipsku, nie wzrosła liczba chorych na ciężką depresję w Koszycach. Nasi południowi sąsiedzi zmierzyli się ze swoją historią dopiero niedawno, ale i tak na tym wygrali: oczyścili atmosferę, a wrzód przecięli, zamiast w nim gmerać bez końca. Na ich tle prezentujemy się jak zapóźnione państwo, które w biegu strzela sobie w kolano. A właściwie w kolano marszałka Sejmu.
Raz, a dobrze
Od ludzi nie można wymagać heroizmu. Nikt nie musi być człowiekiem z marmuru bez najmniejszej skazy. I młoda Małgorzata Niezabitowska, z trzyletnim dzieckiem i chorym ojcem, przerażona stanem wojennym, krwią przelaną w kopalni Wujek, mogła się zgodzić na współpracę z SB. Gdyby wyznała to publicznie, nikt zapewne nie powiedziałby o niej złego słowa. I właściwie nie mówi. Do Małgorzaty Niezabitowskiej, która dyskusję o lustracji i teczkach SB wywołała, rzeczywiście można mieć pretensje. Tylko że nie za jej zachowanie w roku 1981 czy 1982, ale za histerię z roku 2004. Bardziej zresztą pretensje te trzeba kierować do broniących jej w histerycznym liście koleżanek, które zachowują się tak, jakby nie oglądały filmu "Chicago". Jest tam scena, w której żona zastaje męża z dwiema kochankami. A on tłumaczy jej: "Jestem zupełnie sam! Jak możesz bardziej wierzyć swoim oczom niż moim słowom?".
Czy młody robotnik z Gdańska, obarczony rodziną i kilkorgiem dzieci, mógł na początku lat 70. ulec szantażowi SB? To oczywiste, że bał się utraty pracy, życiowego dramatu, cierpienia najbliższych. W tej sytuacji obwinianie go o cokolwiek byłoby zwykłą podłością. Ale czy były prezydent Polski nie powinien o tym otwarcie powiedzieć, przyznać się, zamiast kluczyć, kręcić i w końcu wykradać swoją teczkę?
Miast udawać, że antykomunistyczna opozycja była inwigilowana tylko w Czechosłowacji czy NRD, a w Polsce składała się wyłącznie z herosów, lepiej ujawnić wszystkie dostępne akta SB. Prawda, choćby najtrudniejsza i burząca kilka legend, jest lepsza niż brak oczyszczenia, klimat podejrzeń i strachu przed wrzucanymi co kilka lat bombami, że oto na przykład kolejny publicysta podziemnej gazetki był agentem.
Środowiska przeciwne lustracji powinny się pogodzić ze swą klęską i wyciągnąć wnioski. Przy okazji zapewne wyjdzie na jaw, że niektórzy opozycyjni architekci "okrągłego stołu" byli albo współpracownikami policji politycznej, albo kandydatami na agentów, więc władza rozmawiała głównie z nimi. To zrozumiałe: komuniści lepiej ich znali, wiedzieli, czego się po nich spodziewać. Być może dzięki temu ekipa Jaruzelskiego i Kiszczaka mniej się bała podzielenia się władzą. Szybkość i całkowita jawność lustracji powinny wyeliminować to, czego się najbardziej boją osoby uwikłane: gry teczkami. A potem będziemy już mieli święty spokój.
Rozliczyć Kiszczaka!
Co z dekomunizacją? Co z tymi, którzy łamali ludzi, krzywdzili ich, a i dziś odpowiadają za wstyd i kłopoty swoich tajnych współpracowników? To jasne, że ustawowa dekomunizacja nie ma dzisiaj sensu. Upłynęło zbyt wiele czasu, a zresztą wygląda na to, że polityczne ramię postkomunistów samo się zadusiło. Natomiast polityczno-teczkowe gmeranie w biznesie przyniosłoby pewnie więcej złego niż dobrego. Z tym, że wielu szacownych biznesmenów ma agenturalną przeszłość, trzeba się niestety pogodzić.
Chybionym pomysłem jest również zgłoszona niedawno przez PiS koncepcja delegalizacji SLD. Po pierwsze - znacznie milej oglądać, jak postkomuniści zdychają w wyborach, po drugie - taki zabieg stworzyłby wielce niebezpieczny precedens. Lider PiS Ludwik Dorn nie ma wątpliwości, że sojusz to związek przestępczy, ale... pamiętamy, że równie wielkim szokiem jak zapis podsłuchów posła Pęczaka była dla nas lektura pośmiertnie opublikowanych pamiętników Jacka Dębskiego, który finansowo wspierał chłopców z miasta (czytaj: z mafii) siedzących akurat w więzieniu. A był ministrem Akcji Wyborczej Solidarność.
Możliwe są obecnie dwie formy dekomunizacji. Pierwsza to aktywność pionu śledczego Instytutu Pamięci Narodowej. Żyje w Polsce jeszcze wielu oficerów SB, którzy łamali ludzi, znęcali się nad nimi, szantażowali. Niech nie mają spokoju. Niestety, pion śledczy IPN ogłasza rozpoczęcie kolejnych epokowych dochodzeń w "prehistorycznych" sprawach, ale zapomina powiadomić, czy udało mu się dokończyć jakiekolwiek z nich bądź postawić przed sądem któregoś z oprawców z lat 70. i 80. A przecież oni żyją i mają się świetnie! Druga metoda jest tyleż oczywista, co niełatwa. Prawica musi przejąć władzę na kilka kadencji, by rozstrzygnąć w końcu rozgrywany z lewicą mecz, w którym na bramkę odpowiada się bramką.
Polską na zmianę rządzą postkomuniści i solidarnościowa centroprawica, a tkankę państwa odziedziczono po PRL, więc jedynie powierzchnia jest pokryta demokratycznym pudrem. A przecież całkowicie zdegenerowane są nie tylko tajne służby, a zwłaszcza osławione Wojskowe Służby Informacyjne, których nigdy nie zweryfikowano. Śmiertelnie chore są również prokuratura i sądownictwo, gdzie skompromitowani sędziowie bronią kolegów z korporacji nawet wtedy, gdy ci powodują wypadki po pijanemu. Krańcowo niewydolna jest administracja publiczna. A jeśli dodamy do tego specyficzny splot biznesu i polityki, a wszystko podlejemy korupcyjnym sosem, ujrzymy obraz Polski wyłaniający się z obrad obu komisji śledczych.
By to zmienić, należy - bagatela - przeorać państwo do cna. Niemożliwe? Takiej Margaret Thatcher się udało. Tylko że to trzeba nie tylko umieć, ale i naprawdę chcieć.
Bogaty jak ubek
Lustracja ma dwa wymiary. Pierwszy to prześwietlenie przeszłości kandydatów na publiczne urzędy. Robi się tak na całym świecie, by mieć pewność, że przyszli urzędnicy państwowi są czyści, a więc na przykład nie są podatni na szantaż. Drugi wymiar ma charakter lokalny, wschodnioeuropejski. Chodzi w nim o uporanie się z komunistyczną, policyjną przeszłością, o przywrócenie sprawiedliwości, ale i upewnienie się, że nieformalne układy zrodzone w mieszkaniach operacyjnych i gabinetach oficerów SB nie będą funkcjonowały w suwerennym państwie. Tyle że drugi wymiar lustracji ma sens wtedy, gdy nabywa się go w pakiecie - razem z dekomunizacją. Inaczej dochodzi do tego, że "my tu rozmawiamy o agentach, a prawdziwi ubecy to oglądają i się śmieją" (jak banalnie, ale prawdziwie podsumowała swój program poświęcony teczce Małgorzaty Niezabitowskiej Monika Olejnik).
Bez wątpienia mamy do czynienia z przykrą dysproporcją. Agenci, nawet najpodlejszego autoramentu, ci, którzy brali pieniądze za swe donosy, byli jedynie narzędziami. Ci, którzy ich używali, pozostają najczęściej anonimowi i wiodą spokojne, dostatnie życie. Wysokim oficerom Służby Bezpieczeństwa nic złego w III Rzeczypospolitej się nie stało. Nie dotknęła ich nawet infamia, skoro zabójca księdza Popiełuszki może pracować w firmie medialnej w stolicy. W dodatku wielu ludzi związanych ze służbami łatwo można odnaleźć w sferach biznesu. Nie gorzej mają się zarządcy komunistycznego państwa.
Ich ofiarom musi wystarczyć satysfakcja z tego, że tych panów od czasu do czasu ciąga się po sądach. To przerysowana analogia, ale to trochę tak, jakby po drugiej wojnie światowej ścigano jedynie kolaborantów, a nazistów zostawiono w spokoju. Wszak nie zachowały się na piśmie żadne rozkazy dotyczące "ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej". Trudno było z aptekarską dokładnością wymierzyć odpowiedzialność za zbrodnie poszczególnych notabli III Rzeszy. A jednak w Norymberdze skazano kilkanaście osób, co dzisiaj budzi oburzenie jedynie rewizjonistów historycznych.
Grzechy zaniechania
Dekomunizacja w III RP nie nastąpiła, a i lustracja rodziła się w potwornych bólach. Dlaczego? Zdecydowało o tym rozbicie obozu solidarnościowego, który nie był w stanie prowadzić w tej sprawie spójnej polityki. Rozliczenie z przeszłością powinno się dokonać w ciągu pierwszych dwóch lat niepodległości Polski. Jego brak obciąża polityków dzisiejszej Unii Wolności, liberałów i Lecha Wałęsę. Nie znaczy to, że politycy prawicy byli niewinni. Lustrację pogrzebano na kilka lat w wyniku afery teczkowej z 4 czerwca 1992 r. Akcja Antoniego Macierewicza, wówczas ministra spraw wewnętrznych, miała wyraźny podtekst polityczny, ale co najbardziej symptomatyczne - przeprowadzono ją na podstawie sejmowej uchwały autorstwa Janusza Korwin-Mikkego. Prawica rządziła wtedy już od pół roku, lecz nie zdołała sklecić nawet najprostszej ustawy lustracyjnej.
Rany zadane przez Macierewicza goiły się długo. Jeszcze i dziś dźwięk słowa "lustracja" wywołuje u niektórych furię. Dlatego też szacunek należy się tym, którzy pod koniec lat 90. w niemal pozbawionym prawicy Sejmie zdołali przeforsować ustawę lustracyjną. Na pierwszej linii walczyli wówczas Bogdan Pęk (wtedy Polskie Stronnictwo Ludowe, obecnie Liga Polskich Rodzin), Jan Lityński (Unia Wolności) i Piotr Marciniak (Unia Pracy). O tę właśnie ustawę potknął się niedawno Józef Oleksy. Jego sprawa, jak i sprawa Małgorzaty Niezabitowskiej oraz wiele innych pokazują, że przed przeszłością nie da się uciec.
Przeciwnikom lustracji nie udało się jej zablokować, zdołali ją jedynie opóźnić. Dziś rwą sobie włosy z głowy, że teczki ciągle są politycznym orężem. Chętnie porwiemy sobie razem z nimi. I pomarzymy o tym, jak wspaniałym wspomnieniem byłaby ultracywilizowana lustracja robiona przez Tadeusza Mazowieckiego i Krzysztofa Kozłowskiego z sejmowym błogosławieństwem Adama Michnika.
Niemcy ujawnili swoje archiwa Stasi, Słowacy nazwiska agentów VB opublikowali w Internecie. I co? Jakoś nie słychać o masowej fali samobójstw w Bratysławie, rozwodach w Lipsku, nie wzrosła liczba chorych na ciężką depresję w Koszycach. Nasi południowi sąsiedzi zmierzyli się ze swoją historią dopiero niedawno, ale i tak na tym wygrali: oczyścili atmosferę, a wrzód przecięli, zamiast w nim gmerać bez końca. Na ich tle prezentujemy się jak zapóźnione państwo, które w biegu strzela sobie w kolano. A właściwie w kolano marszałka Sejmu.
Raz, a dobrze
Od ludzi nie można wymagać heroizmu. Nikt nie musi być człowiekiem z marmuru bez najmniejszej skazy. I młoda Małgorzata Niezabitowska, z trzyletnim dzieckiem i chorym ojcem, przerażona stanem wojennym, krwią przelaną w kopalni Wujek, mogła się zgodzić na współpracę z SB. Gdyby wyznała to publicznie, nikt zapewne nie powiedziałby o niej złego słowa. I właściwie nie mówi. Do Małgorzaty Niezabitowskiej, która dyskusję o lustracji i teczkach SB wywołała, rzeczywiście można mieć pretensje. Tylko że nie za jej zachowanie w roku 1981 czy 1982, ale za histerię z roku 2004. Bardziej zresztą pretensje te trzeba kierować do broniących jej w histerycznym liście koleżanek, które zachowują się tak, jakby nie oglądały filmu "Chicago". Jest tam scena, w której żona zastaje męża z dwiema kochankami. A on tłumaczy jej: "Jestem zupełnie sam! Jak możesz bardziej wierzyć swoim oczom niż moim słowom?".
Czy młody robotnik z Gdańska, obarczony rodziną i kilkorgiem dzieci, mógł na początku lat 70. ulec szantażowi SB? To oczywiste, że bał się utraty pracy, życiowego dramatu, cierpienia najbliższych. W tej sytuacji obwinianie go o cokolwiek byłoby zwykłą podłością. Ale czy były prezydent Polski nie powinien o tym otwarcie powiedzieć, przyznać się, zamiast kluczyć, kręcić i w końcu wykradać swoją teczkę?
Miast udawać, że antykomunistyczna opozycja była inwigilowana tylko w Czechosłowacji czy NRD, a w Polsce składała się wyłącznie z herosów, lepiej ujawnić wszystkie dostępne akta SB. Prawda, choćby najtrudniejsza i burząca kilka legend, jest lepsza niż brak oczyszczenia, klimat podejrzeń i strachu przed wrzucanymi co kilka lat bombami, że oto na przykład kolejny publicysta podziemnej gazetki był agentem.
Środowiska przeciwne lustracji powinny się pogodzić ze swą klęską i wyciągnąć wnioski. Przy okazji zapewne wyjdzie na jaw, że niektórzy opozycyjni architekci "okrągłego stołu" byli albo współpracownikami policji politycznej, albo kandydatami na agentów, więc władza rozmawiała głównie z nimi. To zrozumiałe: komuniści lepiej ich znali, wiedzieli, czego się po nich spodziewać. Być może dzięki temu ekipa Jaruzelskiego i Kiszczaka mniej się bała podzielenia się władzą. Szybkość i całkowita jawność lustracji powinny wyeliminować to, czego się najbardziej boją osoby uwikłane: gry teczkami. A potem będziemy już mieli święty spokój.
Rozliczyć Kiszczaka!
Co z dekomunizacją? Co z tymi, którzy łamali ludzi, krzywdzili ich, a i dziś odpowiadają za wstyd i kłopoty swoich tajnych współpracowników? To jasne, że ustawowa dekomunizacja nie ma dzisiaj sensu. Upłynęło zbyt wiele czasu, a zresztą wygląda na to, że polityczne ramię postkomunistów samo się zadusiło. Natomiast polityczno-teczkowe gmeranie w biznesie przyniosłoby pewnie więcej złego niż dobrego. Z tym, że wielu szacownych biznesmenów ma agenturalną przeszłość, trzeba się niestety pogodzić.
Chybionym pomysłem jest również zgłoszona niedawno przez PiS koncepcja delegalizacji SLD. Po pierwsze - znacznie milej oglądać, jak postkomuniści zdychają w wyborach, po drugie - taki zabieg stworzyłby wielce niebezpieczny precedens. Lider PiS Ludwik Dorn nie ma wątpliwości, że sojusz to związek przestępczy, ale... pamiętamy, że równie wielkim szokiem jak zapis podsłuchów posła Pęczaka była dla nas lektura pośmiertnie opublikowanych pamiętników Jacka Dębskiego, który finansowo wspierał chłopców z miasta (czytaj: z mafii) siedzących akurat w więzieniu. A był ministrem Akcji Wyborczej Solidarność.
Możliwe są obecnie dwie formy dekomunizacji. Pierwsza to aktywność pionu śledczego Instytutu Pamięci Narodowej. Żyje w Polsce jeszcze wielu oficerów SB, którzy łamali ludzi, znęcali się nad nimi, szantażowali. Niech nie mają spokoju. Niestety, pion śledczy IPN ogłasza rozpoczęcie kolejnych epokowych dochodzeń w "prehistorycznych" sprawach, ale zapomina powiadomić, czy udało mu się dokończyć jakiekolwiek z nich bądź postawić przed sądem któregoś z oprawców z lat 70. i 80. A przecież oni żyją i mają się świetnie! Druga metoda jest tyleż oczywista, co niełatwa. Prawica musi przejąć władzę na kilka kadencji, by rozstrzygnąć w końcu rozgrywany z lewicą mecz, w którym na bramkę odpowiada się bramką.
Polską na zmianę rządzą postkomuniści i solidarnościowa centroprawica, a tkankę państwa odziedziczono po PRL, więc jedynie powierzchnia jest pokryta demokratycznym pudrem. A przecież całkowicie zdegenerowane są nie tylko tajne służby, a zwłaszcza osławione Wojskowe Służby Informacyjne, których nigdy nie zweryfikowano. Śmiertelnie chore są również prokuratura i sądownictwo, gdzie skompromitowani sędziowie bronią kolegów z korporacji nawet wtedy, gdy ci powodują wypadki po pijanemu. Krańcowo niewydolna jest administracja publiczna. A jeśli dodamy do tego specyficzny splot biznesu i polityki, a wszystko podlejemy korupcyjnym sosem, ujrzymy obraz Polski wyłaniający się z obrad obu komisji śledczych.
By to zmienić, należy - bagatela - przeorać państwo do cna. Niemożliwe? Takiej Margaret Thatcher się udało. Tylko że to trzeba nie tylko umieć, ale i naprawdę chcieć.
Więcej możesz przeczytać w 1/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.