Łowcy rąk

Dodano:   /  Zmieniono: 
100 milionów pracowników musi importować do roku 2050 Europa Zachodnia

Brak rąk do pracy na zachód od Odry skłania Bundestag do rozważenia przyjęcia w najbliższej pięciolatce 400 tys. imigrantów rocznie. "My ich po prostu potrzebujemy" - tłumaczy kanclerz Gerhard Schröder. Wtóruje mu hiszpański premier José Maria Aznar, który przyznał, że w ciągu kilku lat jego kraj będzie musiał przyjąć milion pracowników. O pół miliona więcej gotowa jest zatrudnić w tym okresie Francja. Z napływem 200--300 tys. imigrantów co roku liczą się Włosi. Pracowników z importu poszukują Irlandczycy i Skandynawowie.
Jeśli Unia Europejska chce zachować równowagę między liczbą zatrudnionych a emerytów, to za życia zaledwie jednego pokolenia powinna przyjąć taką liczbę obcokrajowców, która odpowiadałaby liczbie mieszkańców dzisiejszych Niemiec - wynika z szacunków ONZ. Niektórzy ekonomiści twierdzą wręcz, że chcąc sprostać globalnej konkurencji, Europa Zachodnia musi do 2050 r. importować 100 mln pracowników.
Niezależnie od ustaleń regulujących swobodę przepływu siły roboczej po rozszerzeniu unii imigranci i tak tłumnie będą przekraczać granice, za którymi czekają na nich pracodawcy od dawna ignorujący strusią politykę własnych rządów. Jak szacuje Komisja Europejska, około 90 proc. tych, którzy przybyli do Europy nielegalnie, pracuje potem na czarno. Prawie 20 mln "obcych", imających się w państwach UE wszelkich zajęć, generuje 15 proc. globalnego produktu piętnastki.

Globalny przetarg
Już w marcu przewodniczący Komisji Europejskiej Romano Prodi przekonywał przywódców krajów członkowskich, że trzeba znieść ograniczenia hamujące napływ siły roboczej, zwłaszcza w sektorze nowych technologii. W przeciwnym razie zabraknie 1,7 mln fachowców w ciągu zaledwie dwóch lat. Jeszcze więcej potrzeba pracowników sfery usług i opieki społecznej. Rozbudowane systemy opieki społecznej "państw dobrobytu" obsługują coraz większą liczbę starzejących się Europejczyków. Szanse na liberalizację polityki imigracyjnej zwiększa fakt, że dominujące obecnie rządy lewicowe są tradycyjnie bardziej otwarte dla "obcych" niż uczulona na punkcie zachowania "tożsamości narodowej i kulturowej" prawica.
Komisja Europejska apeluje o wspólną politykę imigracyjną, która umożliwi ściąganie milionów rąk do pracy. Jeśli piętnastka się nie pospieszy, inne centra światowego rozwoju gospodarczego - USA i Japonia - sprzątną jej sprzed nosa najbardziej pożądane kadry. Nie ma wątpliwości, że po erze wolnego handlu i krążenia kapitału nadchodzi czas globalizacji przepływu osób. Ruchy migracyjne będą wkrótce podlegać swobodnej grze rynkowe. Im wcześniej unia przystąpi do tego przetargu, tym lepiej dla niej.

Wielki dom starców
Czasu jest coraz mniej. W Europie Zachodniej starzeje się pokolenie, które wchodziło w dorosłość w latach 60. Odrzucenie przez generację baby boomers tradycyjnego stylu życia i związanego z nim systemu wartości skończyło się awarią mechanizmu wymienialności pokoleń. Jak wskazują alarmistyczne raporty m.in. ONZ i OECD, przyrost naturalny jest zbyt niski, by odchodzących obecnie na emerytury pracowników miał kto zastąpić. W samych Niemczech liczba ludności ma się zmniejszyć o 23 mln w ciągu 50 lat. Europa starzeje się prawie dwa razy szybciej niż USA. Do 2050 r. już co czwarty Brytyjczyk będzie miał ponad 65 lat. Nawet w katolickiej Hiszpanii przyrost naturalny zmniejsza się w dramatycznym tempie. Włochy mają najniższy na świecie przyrost naturalny (1,13 proc.). Jeśli ta tendencja się utrzyma, za 100 lat Włosi znikną jako naród.
Jednak o tym, że na przykład w Holandii (która ogłosiła, że zignoruje unijne ograniczenia dotyczące przepływu siły roboczej) na plantacjach tulipanów zatrudnia się głównie cudzoziemców, decydują nie tylko względy demograficzne. W miarę wzrostu poziomu życia miejscowi (nawet bezrobotni) nie chcą podejmować gorzej płatnej pracy, bowiem godzi to w ich społeczny prestiż. To tłumaczy, dlaczego Niemcy albo Hiszpania potrzebują pracowników z importu, mimo wciąż znaczącego bezrobocia. Interesująca jest swoista drabina imigracyjna. Polacy lokują się na zachodnich rynkach pracy na nieco wyższym szczeblu niż przyjezdni zza Buga. To Ukraińcom czy Białorusinom przekazują Polacy pałeczkę choćby przy zbiorze jagód w Skandynawii, który dla naszych rodaków traci atrakcyjność.

Zielona karta Europy
W Brukseli coraz poważniej rozważa się wprowadzenie czegoś na kształt zielonej karty, która w USA co roku otwiera drogę do legalnego osiedlenia się ponad 500 tys. przybyłych. Decyzje w tej sprawie mogą zapaść jeszcze w tym półroczu, pod koniec belgijskiej prezydencji. Belgia uznaje bowiem uregulowanie kwestii imigracji za jeden ze swych celów.
Dotychczas załatwia się je w pokrętny sposób, używając furtek w postaci azylu politycznego, zgody na łączenie rodzin itp. Te półśrodki składają się na coraz bardziej dziwaczną politykę chowania głowy w piasek w obawie przed stawieniem czoła problemowi. W Europie ciągle nie mówi się o wspólnej polityce imigracyjnej, lecz - charakterystycznym dla brukselskiej biurokracji ezopowym językiem - o większej "harmonizacji działań" w tej dziedzinie. Antonio Vitorino, komisarz unii odpowiedzialny za sprawy wewnętrzne, mówi jednak wprost, że chodzi o jednoczesne przyznawanie prawa do pobytu i do pracy na terenie wspólnoty.
Nie wszyscy eksperci są jednak optymistami. - Nie sądzę, by Unii Europejskiej udało się wypracować wspólne stanowisko w kwestii polityki imigracyjnej, ponieważ kraje członkowskie bardzo się w tej sprawie różnią - mówi Maciej Duszczyk, główny specjalista w departamencie obsługi negocjacji akcesyjnych polskiego Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej. - Problem jednak istnieje, bowiem liczba obywateli unii nadal będzie malała, nawet po wejściu do niej pierwszej grupy krajów kandydujących.

Import rąk i mózgów
Rozbrajanie bomby demograficznej już trwa. Całe włoskie rybołówstwo stanęłoby, gdyby nie pracownicy z północnej Afryki. W ubiegłym roku roku firmy z północno-wschodnich Włoch żądały wpuszczenia 230 tys. cudzoziemców. Brakuje pielęgniarek. Do tego stopnia, że niektórym szpitalom zaczęło grozić zamknięcie. Drastyczny niedobór rąk do pracy - zarówno osób o najwyższych kwalifikacjach, jak i robotników - odczuwa Wielka Brytania. Tylko sektor technologii informatycznych potrzebować będzie w ciągu najbliższych dziesięciu lat 250 tys. specjalistów. Brak pracowników w służbie zdrowia, szkolnictwie, rolnictwie i gastronomii. Pielęgniarek poszukuje się w dalekich Chinach.
Rząd Hiszpanii, który ostatnio przeforsował na unijnym forum siedmioletni okres przejściowy na pracę w UE naszych naukowców - co budzi protesty polskiej strony - postanowił zawrzeć umowę o przepływie imigrantów z sześcioma krajami, m.in. z Polską (ma zostać podpisana we wrześniu). Autonomiczny rząd Katalonii chce otworzyć wkrótce biuro pośrednictwa pracy w Warszawie oraz w marokańskim Tangerze. Wprowadzenie kwot imigracyjnych jest rozważane w Belgii.
Wyjątkowa sytuacja panuje w Irlandii - najszybszy w Europie wzrost gospodarczy generuje coraz większą liczbę miejsc pracy, a system edukacyjny nie nadąża z kształceniem kadr potrzebnych gospodarce. W ciągu pięciu najbliższych lat zaledwie trzyipółmilionowa Irlandia będzie potrzebowała 200 tys. nowych pracowników.
W Niemczech problemem staje się już nawet obsadzanie stanowisk kierowniczych: jak podaje pismo "Das Kapital", każdego dnia na emeryturę przechodzi dwustu menedżerów średniego szczebla. Niemiecka Konfederacja Pracodawców domaga się od rządu, by ściągał co roku przynajmniej 50 tys. wysoko wykwalifikowanych pracowników z zagranicy. W Bundestagu powstała komisja, która pracuje nad długofalowym rozwiązaniem problemu imigracji. Do kierowania komisją rządzący socjaldemokraci namówili członkinię opozycji Ritę Süsmuth, byłą przewodniczącą parlamentu. Wszystko po to, by w najbliższych wyborach do Bundestagu kwestia imigracji nie stała się kartą przetargową w walce o władzę.

Dogmat zerowej imigracji
Niemcy nadal prowadzą jednak niemal wzorcową "strusią" politykę imigracyjną. Rządzący przez lata chadecy zaprzeczali, jakoby Niemcy były krajem imigracyjnym, choć mieszka tam już ponad 7 mln cudzoziemców (ok. 9 proc. społeczeństwa). Przez ostatnich pięć lat napływało ich średnio 200 tys. rocznie. Jak twierdzą miejscowi eksperci, poszerzenie UE podwoi tę liczbę. Również Francuzi - wbrew oczywistym faktom - trzymają się dogmatu "zerowej imigracji". Wszystko w obawie przed wzrostem społecznej niechęci wobec imigrantów. Dwóch na trzech Niemców, jak wskazują sondaże, jest przekonanych, że do kraju przybywa zbyt wielu cudzoziemców. Miejscowi obawiają się o miejsca pracy, bezpieczeństwo (prawie co trzeci więzień to cudzoziemiec) i "tożsamość narodową". Wraz ze wzrostem poczucia zagrożenia rośnie ksenofobia: aktów przemocy wobec cudzoziemców było w ubiegłym roku o jedną trzecią więcej niż dwa lata temu.
To dlatego rząd domaga się okresu przejściowego na swobodny przepływ osób. Władze puszczają mimo uszu przestrogi przemysłowców, że takie rozwiązanie zaszkodzi rozwojowi gospodarki. Ze względu na vox populi ubiegłoroczne zaproszenie dla specjalistów komputerowych z zagranicy zostało ograniczone do 20 tys. osób. Ostatecznie z zaproszeń skorzystało znacznie mniej osób, a zamiast spodziewanych Hindusów przybyli raczej specjaliści z Europy Wschodniej. W Polsce "zaproszenie Schrödera" nie wywołało większego oddźwięku.
W Austrii - drugim kraju, który najgłoś-niej domaga się siedmioletniego okresu przejściowego - także brak 10-30 tys. specjalistów z różnych dziedzin (m.in. inżynierów budowlanych), lecz - jak przewrotnie zauważa Österreichisches Wirtschafts-forschung Institut z Wiednia - ten deficyt wynika ze zbyt niskich pensji. Gdyby podnieść je o 10 proc., Austria nie potrzebowałaby nowych imigrantów. W rzeczywistości to właśnie oni przywracają osłabioną konkurencję na rynku pracy.

"Europa dla Europejczyków!"
W Europie ciągle żywa jest niechęć do obcych. Wydarzenia z Bradford, gdzie społeczność pakistańskich i bangladeskich imigrantów żyje w izolacji od Ang-lików, są świeżą przestrogą przed tym, do czego może prowadzić tolerowanie segregacji. - Społeczeństwo brytyjskie jest bardzo ksenofobiczne. Dlatego władze nie nagłaśniają palącej potrzeby otwarcia granic dla wysoko wykwalifikowanych obcych specjalistów i nie formułują oficjalnie nowej polityki imigracyjnej - mówi "Wprost" prof. Richard Freeman z London School of Economics.
Operacje przeciw nielegalnym migrantom podejmowane są sporadycznie, zwłaszcza po tragicznych wypadkach, takich jak śmierć 58 chińskich emigrantów w ciężarówce-chłodni w drodze do Anglii w ubiegłym roku. Akcje te mają na celu raczej uspokojenie opinii publicznej niż naprawdę twardą walki z nielegalnym procederem. Mało prawdopodobne, by brytyjscy urzędnicy nie wiedzieli, jak wielu cudzoziemskich pracowników hotelarstwa i gastronomii w Londynie nie ma zgody na pracę. Równie dobrze wiedzą jednak, że bez nich ta dziedzina gospodarki popadłaby w poważne tarapaty.
Szkopuł w tym, że w Europie nie brakuje ambitnych polityków, którzy wykorzystają każdy pretekst do zyskania popularności dzięki wzbudzaniu nastrojów antyimigranckich: od Łopuszańskiego w Polsce, przez Haidera w Austrii, aż po Bossiego we Włoszech czy Le Pena nad Sekwaną. "Imigracja z Trzeciego Świata stopniowo zalewa nasz kraj i cały kontynent, czyniąc niemożliwymi do rozwiązania wszystkie nasze problemy społeczne: bezrobocie, deficyt ubezpieczalni społecznej czy galopujący spadek bezpieczeństwa" - twierdzi Le Pen.
Jeszcze bardziej niepokoi formułowanie ksenofobicznych sądów przez polityków ugrupowań umiarkowanych. Konserwatywny deputowany brytyjski stwierdził, że z powodu imigracji Brytyjczycy stają się "kundlami". Niemieccy chadecy żądają od przyjmowanych cudzoziemców uznania prymatu kultury niemieckiej w kraju. We Włoszech Liga Północna całkiem serio domagała się... znakowania imigrantów.
"Nie chcemy multikulturowego społeczeństwa" - uznał Friedrich Merz, lider chadeckiej frakcji w Bundestagu. Inny polityk prawicy Peter Gauweiler wysunął w bulwarowym "Bildzie" argumenty przypominające hasło "przestrzeni życiowej": "W Australii są dwie osoby na kilometr kwadratowy, w USA - 28, ale w Niemczech - 230". Ostrzegł, że Niemcy staną się mniejszością we własnych miastach za życia następnej generacji, jeśli zostanie przyjęty rządowy plan imigracyjny. Wielu Europejczyków drażni "inność". We Francji debatowano nad tym, czy uczennice z rodzin wyznających islam mogą nosić w szkołach chusty na głowach. Mieszkańców Ulsted na Jutlandii oburzyło, że w związku z obecnością Ruandyjczyków w ośrodku dla uchodźców duńscy gospodarze muszą... zamykać drzwi na klucz przy wychodzeniu z domu.

Ile za informatyka?
Aż dziw bierze, że antyglobaliści jeszcze nie wypisali na swoich sztandarach protestu przeciw rynkowej grze o imigrantów. W miarę upływu czasu biedne państwa zaczną stawiać coraz większy opór wobec drenażu nielicznych kadr wykształconych sporym kosztem. Indie próbują podejścia "biznesowego", rozważając, czy nie pobierać 10 tys. USD za każdego emigrującego informatyka. Skutki "drenażu mózgów" nie muszą być negatywne. Podobnie jak na wolnym handlu czy przepływie inwestycji, także na transferze imigrantów mogą zarobić wszyscy. Jak twierdzą eksperci Międzyamerykańskiego Banku Rozwoju, emigranci z sześciu państw latynoskich przesyłają systematycznie do swych ojczyzn kwoty, które łącznie stanowią ponad 10 proc. PKB w regionie.
Prawdopodobnie zyski z rozwoju polityki imigracyjnej w skali globu mogą czerpać wszyscy, lecz także wszyscy mogą ponosić straty w razie pogorszenia się koniunktury gospodarczej. Pierwszymi ofiarami zawsze będą imigranci. Pouczającym przykładem są ostatnie zwolnienia fachowców zatrudnianych wcześniej masowo w amerykańskiej Dolinie Krzemowej na podstawie szczególnego typu wiz przeznaczonych dla wyspecjalizowanych kadr.
George W. Bush, prezydent kraju przywykłego do masowej imigracji, uświetniając niedawno w Nowym Jorku uroczystość nadania amerykańskiego obywatelstwa 29 osobom z 18 krajów, mówił, że "imigracja nie jest problemem, lecz świadectwem siły i wiary w siebie narodu, który ją akceptuje". Europie wciąż brak owej wiary. Jak mówi komisarz Vitorino, "imigracja to ani problem, ani rozwiązanie samo w sobie, ale po prostu rzeczywistość, z którą trzeba sobie dać radę".


Więcej możesz przeczytać w 30/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.