Oś Moskwa - Pekin

Dodano:   /  Zmieniono: 
Huk komentarzy! Nawet specjaliści od polityki mogą przetrawić co dziesiąty z nich. Amerykańscy i europejscy znawcy snują mniej lub bardziej optymistyczne prognozy. Ogłaszają definitywny - dopiero teraz - koniec zimnej wojny. Kadzą prezydentowi Putinowi za jego "strategiczny zwrot". Od Piotra Wielkiego w żadnym władcy Rosji, nawet w Gorbaczowie, nie pokładano tylu nadziei. Żaden z nich tak energicznie nie obracał steru nawy państwowej ku Zachodowi. To oczywiście efekt tragedii z 11 września. Tragedii, która Amerykanów - beztroskich, pewnych siebie optymistów - przemieniła w czarnowidzów.

Gra o NATO
Gdy szok i żałoba miną, być może tragiczna wrześniowa data stanie się symbolem radykalnego zwrotu świata? Może był to ten punkt, od którego świat będzie się stawał lepszy? Większość komentatorów, analityków, prognostów i eseistów wywodzi, że Rosja nie tylko wyzbyła się odwiecznej wrogości do Zachodu ucieleśnianego przez NATO, ale całą parą stara się doń zbliżyć. Rzecz jas-na, pod warunkiem że pakt północnoatlantycki zmieni swój zły, militarystyczny charakter na dobry, czysto polityczny, to znaczy stanie się kolejnym gadatliwym gremium w rodzaju OBWE lub Rady Europy, które są bezsilne, więc Rosji nie wadzą. Ten pomysł z Moskwy rodem staje się w tym sezonie modny na Zachodzie. Z chóru głosów wieszczących nadejście Ery Pokoju i Wzajemnego Zaufania odnotuję tylko szczebiot Fiony Hill z Instytutu Brookings w Waszyngtonie: "Stosunki USA i Rosji będą od dziś zupełnie inne". Reszta jest w podobnym stylu.
Skupmy się na malkontentach i sceptykach, którzy wciąż jeszcze istnieją. Na przykład Leopold Unger, który wychładza euforię. Owszem, 11 września to ogromne wydarzenie, "jest jednak za wcześnie, by budować na tym nową architekturę świata". Układy międzynarodowe, jakie się po tej dacie pojawiły, Unger nazywa koniunkturalnymi i ostrzega, że byłoby nieostrożnością wyciąganie z nich wniosków "o trwałym charakterze". Wtóruje mu Jerzy Łukaszewski, były ambasador RP w Paryżu, przestrzegając przed wpuszczaniem Rosji do Unii Europejskiej, czego zresztą "nie pragną sami Rosjanie". Nawet Emil Paine z moskiewskiego Centrum Badań Etnologicznych studzi entuzjastów: "po rozpoczęciu bombardowań Afganistanu liczba przeciwników Ameryki u nas wzrosła, a odsetek ludzi obawiających się fundamentalistów islamskich zmalał o połowę". I puenta: "Nacjonalizm rosyjski rośnie i pozostaje taki, jaki był zawsze - antyzachodni".
Dość krakania! Na szczęście dla idei odprężenia i pokojowego współistnienia Wschodu z Zachodem (tak mówiło się w minionej epoce i ta stylistyka wraca) przeważają różowe wizje. Prym wśród optymistów wiedzie filozof Bronisław Łagowski, który na łamach "Przeglądu" skonstatował: "Po sukcesach w Europie Putin osiągnął nagłe i - jak się zdaje - trwałe zbliżenie ze Stanami Zjednoczonymi". Łagowski wysnuwa trafny, niestety, wniosek o "pomniejszaniu" roli NATO i delikatnie strofuje Aleksandra Kwaśniewskiego, że tego nie zauważa. Owszem - pisze Łagowski - "niezmiennie wysoko cenię rozum i dobrą wolę prezydenta, ale nie jestem pewien, czy rozszerzanie NATO na Litwę, Łotwę i Estonię warte jest jego starań". Filozof zdaje się żywić przekonanie, że o losy Bałtów najlepiej zadba dobra ciotka Ros-ja, więc po co mają oni tracić forsę na wojsko w atlantyckich kamaszach?

Przebiegły chiński wąż
Dobrej myśli jest też Piotr Gillert, korespondent "Rzeczpospolitej" w Pekinie. Źródłem otuchy są dlań modernizacyjne sukcesy chińskich komunistów. Przyniosły one Państwu Środka (to tradycyjne określenie może się rychło stać trafnym opisem geopolitycznej rzeczywistości) awans do Światowej Organizacji Handlu, co jeszcze bardziej sytuację w Chinach poprawi: "Wcześniej czy później zmiany muszą objąć - zapowiada Gillert - również sferę swobód obywatelskich". Otóż mogą ją objąć, ale wcale nie muszą. Przez tysiąclecia nic nie skłaniało Państwa Środka ku temu, czemu więc nagle Chińczycy mają musieć? I tak przecież - wedle innego entuzjasty i znawcy Chin Bogdana Góralczyka - "w ciągu pięciu lat Chiny będą najpotężniejszym państwem świata". Do tego żadna demokratyzacja, żadne prawa człowieka nie są im niezbędne, mogłyby raczej przeszkodzić.
Także w kwestii chińskiej eksperci bywają jednak powściągliwi. Jean-Philippe Béja, sinolog z Centre National de la Recherche Scientifique w Paryżu, twierdzi: "Nic w Chinach nie zapowiada liberalizacji politycznej, odwrotnie - wszystko świadczy o tendencji do dokręcania śruby". Z kolei wybitny sinolog polski (nazwisko przemilczę, ale nie chodzi tu o Krzysztofa Gawlikowskiego) konstatuje, że Chiny jak przebiegły wąż leżą sobie po cichutku i czekają, co im w paszczę wpadnie. Strawiły już Tybet i Sinciang, trawią pożywny Hongkong i Macao, połkną wysepki Spratly, doskonałe na bazy wypadowe ku Pacyfikowi, a potem Tajwan i tak dalej. Na Syberię się nie porwą, bo tam zimno i straszno.
Terroryzm spadł Putinowi i Jiang Zeminowi jak z nieba. Gdy bandyci z al Kaidy na oczach całego świata zburzyli symbole amerykańskiej superpotęgi, a liderzy Rosji i Chin słali Bushowi wyrazy współczucia i solidarności (tudzież ważne informacje wywiadowcze), Sławomir Popow z moskiewskiego Instytutu Badań Politycznych szczerze ogłaszał: "Moskwie należy się za to zapłata". I już ją dostała! Czy ktoś będzie teraz Rosjanom (i Chińczykom) wytykał grzechy, które w terminologii politycznej zwą się "terrorem państwowym" i polegają na eksterminacji walczących o wolność Czeczenów, Ujgurów czy Tybetańczyków? Po prostu nie wypada się już ujmować za jakimiś separatystami, gdy Putin rezygnuje z baz w Wietnamie i na Kubie. Mimo że wedle zasad prawa narodów, uznawanych przez fundamentalne dokumenty ONZ, mogą oni wybijać się na niepodległość.
Inna sprawa, że ostatnio dyplomaci i uczeni na Zachodzie coraz rzadziej powołują się na zasadę samostanowienia, a coraz powszechniej na zasady nienaruszalności granic i "nieinterwencji". Utrzymywanie status quo ma więc pierwszeństwo przed dążeniami wolnościowymi. Pojęcie "terroru państwowego" wyparowuje z języka polityki. Epitetem "terroryści" określa się tych, których dawniej zwano partyzantami, powstańcami, bojownikami o niepodległość, bohaterami narodowymi (na przykład szef Organizacji Bojowej PPS, zamachowiec Józef Piłsudski i pół tuzina jego terrorystów, później premierów Rzeczypospolitej).
Rosjanie i Chińczycy, stając po stronie Zachodu, załatwiają sobie świadectwo moralności i zyskują - najpierw Chiny - korzyści bardzo konkretne. Kanclerz Schröder zapewnił, że nie sprzeda Tajwanowi okrętów podwodnych, co w Pekinie zrozumiano w ten sposób, że można się szykować do inwazji, gdy przyjdzie na to pora. Nikt Tajwanowi nie pomoże, choć był pieszczoszkiem USA, bo jest teraz niewygodny. Prezydentowi Czen Szuej-bien, który jest zwolennikiem proklamowania (ale bez pośpiechu) formalnej niepodległości Tajwanu, wszystkie państwa Zachodu - nawet wielkoduszna Francja - odmówiły wizy wjazdowej, gdy wybierał się po odbiór Nagrody Wolności 2001! Cóż, Chiny to rynek bez porównania większy i niezwykle ważny dla świata, zwłaszcza w obliczu recesji.

Punkty dla Moskwy i Pekinu
Wątpliwości nie ma nikt: Moskwa i Pekin zyskują. Może to dobrze? Istnieje przecież szansa, że Rosja wytrwa w dążeniu do demokratyzacji i wyzbędzie się nacjonalistycznej megalomanii wynikającej z kompleksu niższości. I naprawdę otworzy się na świat, podobnie jak Chiny. Oby! Uładzenie stosunków ze Wschodem i dla Polski jest kwestią pryncypialną, stale podkreślał to - narażając się szowinistom - wielki redaktor Jerzy Giedroyc.
Na wątłych nadziejach nie wolno jednak budować politycznych programów. W naszych wzajemnych stosunkach będzie raczej średnio, i oby nie było gorzej. Na pewno nie możemy wybrać ocieplenia stosunków z Moskwą kosztem ochłodzenia relacji z Kijowem - nawet jeśli sezon optymizmu dotyczącego przyszłości Ukrainy zdaje się mijać, zanim się na dobre zaczął.
Patrzmy jednak w przyszłość, którą bezprzykładny akt terroryzmu na Manhattanie tak zachmurzył. Terroryzm jest wielkim złem, ale nie jest złem najgorszym. Przed światem rysują się o wiele większe, choć odsunięte w czasie niebezpieczeństwa. Takie na przykład, że drugie mocarstwo świata, sfrustrowane swą zapaścią, skuma się na dobre z trzecim mocarstwem, bąblującym wielką prosperity, i zamarzą o detronizacji Jedynego Supermocarstwa. Czy to musi nastąpić? W polityce rzadko można powiedzieć, że coś się "musi" zdarzyć. W różnych gremiach naukowych i paranaukowych można usłyszeć twierdzenie przeciwne: Rosja nigdy się nie sprzymierzy z Chinami. Wątpię, choć nie wykluczam, że to prawda. Mechanizm sojuszu drugiego z trzecim przeciw pierwszemu jest doskonale znany z dziejów świata. Zresztą, w polityce rzadko trzeba grać va banque, stawiając na jednego konia, obstawia się raczej kilka numerów.
Ja widzę ciemno, bo wokół krzepnącej osi Moskwa - Pekin krążą wcale nie drugorzędni dodatkowi sojusznicy. Po pierwsze, Indie, które wkrótce staną się najludniejszym państwem świata. Po drugie, niepoprawny Irak, posiadający zapewne broń masowej zagłady. Po trzecie, Iran - teraz uległy, lecz potencjalnie niezwykle groźny: gdyby pewnego dnia zablokował cieśninę Ormuz, Zachód zgodzi się na wszelkie koncesje, byle znów popłynęła ropa.
Widzę ciemno także dlatego, że zgadzam się w zasadzie z Samuelem Huntingtonem, przewidującym zderzenie cywilizacji, a nie z zabawnym Francisem Fukuyamą, któremu całkiem nie wyszedł numer z końcem historii. Zresztą na kilkanaście lat przed Huntingtonem przewidywałem w "Dziejach Najnowszych", że zadawnione frustracje będą owocować postawami agresji, a wreszcie - aż się przeląkłem zdania, które wówczas napisałem - "samolotem odrzutowym może równie sprawnie operować - gdy się nauczy - każdy człowiek na świecie". Nastąpiło to 11 września.

Więcej możesz przeczytać w 48/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.