Tępym scyzorykiem

Dodano:   /  Zmieniono: 
Dla sporej części naszej prawicy państwo jest jak worek treningowy dla boksera
Historia najnowsza, zarówno polska, jak i powszechna, nie pozostawia żadnych wątpliwości co do tego, że prawica bardziej ceniła państwo niż lewica. Dla polityków prawicy państwo stanowiło byt najważniejszy, organizujący wszelką aktywność, w tym narodową. Kiedy go brakowało, walka o jego odzyskanie przesłaniała wszystkie inne cele. Kiedy funkcjonowało, nie wypadało czynić niczego, co by podważało jego byt i autorytet. W europejskim kręgu cywilizacyjnym łatwiej było o zimę w lipcu niż o prawdziwego prawicowca nie szanującego własnego państwa.
Lewica tak państwa nie ceniła. W wieku XIX za Karolem Marksem uważała je za instrument panowania klasowego. Bagatelizowała jego funkcje organizatorskie, a idealne działanie społeczeństwa wyobrażała sobie w formie bezpaństwowej. Dopiero z czasem także po lewej stronie sceny politycznej doceniono państwo jako najważniejszego architekta zbiorowej aktywności. Pierwsi zrozumieli to zachodnioeuropejscy socjaldemokraci, którzy dzięki demokratycznemu prawu wyborczemu już na początku XX wieku zaczęli uczestniczyć w realnym sprawowaniu władzy.
Dzisiaj w Polsce stosunek do państwa przestał być papierkiem lakmusowym prawicowości. Co więcej, dla sporej części naszej prawicy państwo jest jak worek treningowy dla boksera. Okładają je bez litości ciosami, byle tylko zademonstrować siłę własnych bicepsów i dokuczyć pozostającej u władzy lewicy.
Swoisty rekord poniewierania najważniejszymi atrybutami państwowości ustanowiła w 1997 r. Akcja Wyborcza Solidarność. Bez pardonu zaatakowała uchwaloną przez lewicę i centrum konstytucję, porównując ją z haniebną targowicą. Zarzuty znikły, kiedy prawica wygrała wybory i korzystając z zapisów krytykowanej do tej pory ustawy zasadniczej, ustabilizowała swoje rządy. W traktowaniu przez naszą prawicę państwa jest coś z mentalności Kalego. Ceni je, kiedy sama rządzi. Kiedy jednak przechodzi do opozycji, traktuje własną państwowość jak władzę okupacyjną, którą trzeba wykpić i skompromitować.
Dzisiaj specjalizuje się w takich zachowaniach Liga Polskich Rodzin. Jej posłowie raz po raz składają wnioski, które splendoru naszej państwowości nie przynoszą. Trudno inaczej ocenić zgłoszony ostatnio projekt uchwały, w którym Sejm wzywa Leszka Balcerowicza do ustąpienia z funkcji prezesa Narodowego Banku Polskiego. Na pierwszy rzut oka wszystko jest w porządku. Parlamentarzyści mają prawo zgłaszać projekty uchwał, a Sejm może z nimi zrobić, co mu się żywnie podoba. Wystarczy jednak chwila zastanowienia, aby zrozumieć, że takie postępowanie zmierza do okpienia konstytucji. Jest w niej przecież wyraźnie zapisane, że prezesa NBP Sejm powołuje na sześć lat. Uchwalenie wezwania do ustąpienia oznacza zawoalowaną próbę udzielenia dymisji, co trudno zinterpretować inaczej niż jako naruszenie konstytucyjnej zasady kadencyjnego sprawowania urzędu.
Z szacunku dla konstytucji nawet najwięksi przeciwnicy prezesa NBP nie mogą więc poprzeć wniosku o jego odwołanie. Nie trzeba być prorokiem, żeby przewidzieć, że posłowie LPR nie przyjmą tego do wiadomości. Jak najpoważniej ogłoszą, że większość sejmowa wspiera politykę Balcerowicza i broni go do upadłego.
Takie chwyty na pewno nie umacniają autorytetu państwa. Są niczym krojenie tępym scyzorykiem pleców własnej państwowości. Można w ten sposób dezawuować władzę obcą, okupacyjną, ale nigdy własną. Prędzej czy później musi się to bowiem zemścić. Ludzie przyzwyczają się do niechętnego traktowania państwowej maszynerii i do sypania piasku w jej tryby. W takich warunkach rządzić będzie bardzo trudno nie tylko lewicy, ale także prawicy.

Więcej możesz przeczytać w 26/2002 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.