Rozbiór Gruzji

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rosja patrzy Zachodowi w oczy i z cynicznym uśmiechem przypomina: - U nas gaz. A u was? Bezradni jednak nie jesteśmy - komentuje w "Gazecie Wyborczej" Wacław Radziwinowicz.

Decyzję o uznaniu przez Rosję niezależności gruzińskich prowincji z radością poparł Ramzan Kadyrow, prezydent Czeczenii. Prezydent promoskiewski, osadzony w Groznym na moskiewskich bagnetach, ale dziś mocny już wielotysięcznymi oddziałami uzbrojonej po zęby własnej milicji. Polityk zapalczywy, brutalny i ambitny.

Kto wie, czym go tak naprawdę uradował prezydent Rosji? Może tym samym, co ucieszyło Czeczena, który zadzwonił wczoraj do Radia Echo Moskwy, by podziękować Dmitrijowi Miedwiediewowi za "wspaniały precedens", i obiecywał: "My będziemy następni".

Moskwa odebrała wczoraj Gruzji Abchazję oraz Południową Osetię i w rzeczywistości samowolnie dokonała rozbioru sąsiada, uzasadniając to takimi grzechami Tbilisi, jakie sama popełniała w Czeczenii. Bo czym różni się zarządzone przez Micheila Saakaszwilego bombardowanie Cchinwali od dywanowych nalotów na Grozny jesienią 1999 r.?

Jak zauważa publicysta "GW", wtedy uzasadnienie było to samo. Metropolia i tu, i tam "zaprowadzała porządek konstytucyjny" w zbuntowanej prowincji, ignorując wolę jej mieszkańców. Różnica tylko w tym, że w Groznym i latami pacyfikowanych przez Rosjan wioskach czeczeńskich ofiar było więcej.

Jeśli więc Saakaszwili jest "ludobójcą", to kim jest Władimir Putin, który takimi samymi metodami, tylko na większą skalę, bo i czołgów miał więcej, prowadził tamtą wojnę? - pyta Radziwinowicz.

Miedwiediew tłumaczy wczorajszą decyzję względami humanitarnymi. Według niego, tylko odrywając obie prowincje od Gruzji, można zapewnić bezpieczeństwo i normalne warunki życia mieszkańcom tych regionów, którzy już dawno w referendach wypowiedzieli się za niezależnością.

To tylko półprawda. W wyniku wojny w Abchazji - wywołanej przez miejscowych separatystów wspieranych przez Rosję - z prowincji na początku lat 90. wygnano co najmniej 250 tys. Gruzinów. Ci ludzie wyzuci z dorobku całego życia do dziś wegetują w tymczasowych przytułkach. A wczoraj stracili wszelką nadzieję na to, że kiedykolwiek wrócą do swoich domów - stwierdza publicysta gazety.

Teraz, gdy rosyjska 58. armia pognała wojska gruzińskie z jego republiki, prezydent Południowej Osetii Eduard Kokojty chwalił się na łamach dziennika "Kommiersant", że ludność wiosek gruzińskich też została wypędzona z domów, a "my wszystko tam zrównaliśmy z ziemią", żeby "nikt już nie wrócił strzelać nam w plecy". Czy "zrównywania z ziemią" gruzińskich wiosek, którym chełpi się pupil Moskwy, też nie należy nazwać "ludobójstwem"?

Bezradni jednak nie jesteśmy - pisze autor. Wczorajszy gwałtowny spadek akcji na giełdach moskiewskich wywołany obawami, że może dojść do międzynarodowej izolacji Rosji, pokazuje, jak bardzo ten kraj jest zależny od Zachodu.

My, jak mówią z dumą w Rosji, "siedzimy na igle" rosyjskiego gazu i ropy. Oni swoje bogactwo biorą stąd, że sprzedają gaz i ropę właśnie nam. A większość mięsa, sprzętu domowego, maszyn, samochodów, lekarstw - w sumie wszystkiego, co do życia niezbędne -  kupują u nas, bo swojego nie mają. Elity rosyjskie trzymają swoje kapitały w zachodnich bankach, domy mają w Londynie i na Lazurowym Wybrzeżu, dzieci uczą za granicą.

Nie jest więc tak, że Rosja wcale się z nami liczyć nie musi. To, na ile możemy wpłynąć na jej postępowanie, zależy od jednego - na ile solidarnie Europa i Ameryka powiedzą jej, że nie pozwalają na samowolny rozbiór suwerennego kraju - akcentuje w "Gazecie Wyborczej" Wacław Radziwinowicz.