KILLER

Dodano:   /  Zmieniono: 
Świat jest pełen napięć; ekonomicznych, politycznych i militarnych. Myślę jednak, że najważniejszym napięciem, a jednocześnie najmniej zauważanym jest to między globalnym a lokalnym. Jesteśmy skazani - chcemy czy nie chcemy - na globalizację polityki. O granice, paszporty i wizy nie dba ekologia, czego Czernobyl był dobitnym i tragicznym dowodem.
Ile jest warte życie w Polsce?

Zlecenie odbiera w barze lub budce telefonicznej, rzadko przez telefon komórkowy. Profesjonalista nigdy osobiście nie kontaktuje się ze zleceniodawcą ani sam nie przyjmuje zapłaty. Jeśli musi "rozpracować obiekt", zatrzymuje się w innym mieście i przyjeżdża na "miejsce akcji" tylko na kilka godzin, by prowadzić obserwację. Ten sam egzekutor zwykle nie ponawia nieudanej próby zabójstwa na zlecenie. Po akcji natychmiast znika, najczęściej przekracza granicę. Zawodowiec nie nawiązuje znajomości w miejscu działania, ubiera się w sposób nie rzucający się w oczy. Z osobami przygotowującymi fałszywą tożsamość spotyka się tylko raz - przy odbiorze dokumentów. Broń czeka na niego zwykle w anonimowej skrytce - zawodowiec nie potrzebuje oddawać próbnych strzałów. Najczęściej posługuje się polskimi pistoletami TT, walterami, czeską CZ, parabellum. Nie zostawia śladów. Tak opisuje płatnego zabójcę doświadczony oficer oddziału antyterrorystycznego, tzw. czarnych psów.
Przynajmniej kilka nie wyjaśnionych do dziś zabójstw polska policja przypisuje profesjonalnym killerom. Najczęściej przebywają w naszym kraju zaledwie kilka dni lub kilka godzin. Policja sądzi jednak, że kilkunastu płatnych zabójców rezyduje w Polsce na stałe, zlecenia realizując na Zachodzie. Największe gangi wolą wynająć fachowców, by żaden ślad nie prowadził do zleceniodawcy. Liczba zleceń wzrasta co roku kilkunastokrotnie.
Jeżeli zabójca generała Marka Papały, byłego komendanta głównego policji, rzeczywiście był profesjonalistą działającym na czyjeś zlecenie, jest prawie pewne, że na zawsze pozostanie nieznany. Podobnie jak większość egzekutorów.
- Szkoda, że politycy rozpaczający po komendancie policji, zaspokajając swoją ciekawość i pozując do telewizyjnych kamer, przyczynili się do skutecznego zatarcia mikrośladów na miejscu zdarzenia. Zawodowiec nigdy nie wpada w panikę, trudno więc liczyć na przypadkowy trop - mówi oficer służb kryminalnych.
Jedno z pierwszych w Polsce zleconych zabójstw odnotowano przed pięcioma laty w Szczecinie. Zamordowano Jana S. zamieszanego w kradzieże aut i przemyt narkotyków. Nieznany sprawca (lub sprawcy) dopadł go w mieszkaniu przy ul. 26 Kwietnia - oddał kilka strzałów. Mniej więcej w tym samym czasie w Warszawie, Moskwie, Hamburgu i Amsterdamie w ten sam sposób eliminowano członków międzynarodowego gangu przemytników amfetaminy. Wydano na nich wyrok, gdyż oszukali odbiorcę dużej partii narkotyków. Zamiast półproduktu niezbędnego do otrzymania białego proszku sprzedano mu środek do pielęgnacji kwiatów. Jan S. miał być zamieszany w ten "przekręt".
Przed dwoma laty wykonano wyrok na dwóch mieszkańcach Krajnika. Kule podziurawiły ich ciała wcześnie rano w jednym z przygranicznych kantorów. W podobny sposób zginęli rok wcześniej dwaj inni mężczyźni z Pomorza Zachodniego: kierowca busa kursującego na trasie Polska-Niemcy oraz właściciel firmy przewozowej. Pocisk trafił też w głowę Agnieszkę B., młodą dealerkę narkotyków ze Szczecina. Zabójca dostał się do mieszkania i oddał strzał z pistoletu z tłumikiem. Śpiąca w pokoju obok koleżanka Agnieszki nawet nie słyszała wystrzału. Kilka miesięcy temu Sąd Wojewódzki w Szczecinie winnym tej zbrodni uznał Wiesława P. - Freda, znajomego Agnieszki, ochroniarza z pubu, w którym dziewczyna niegdyś pracowała i handlowała amfetaminą. Za mokrą robotę Fred miał zainkasować 500 marek. Nigdy nie powiedział, kto zlecił mu zadanie. Nieoficjalnie mówi się, że 
dealerka nie żyje, bo była zbyt dociekliwa - rozszyfrowała powiązania narkotykowego gangu z Pomorza Zachodniego z podwarszawskimi grupami przestępczymi. Zabójcę skazano na 25 lat więzienia.
Taką samą karę lubelski sąd wymierzył Robertowi Kwiekowi, pseudonim Ciolo, niekwestionowanemu królowi płatnych egzekutorów w Polsce. Zlecenia wykonywał w różnych krajach Europy. Holenderskie służby kryminalne poszukiwały też innego killera - Mameda K., obywatela Czeczenii, czasowo przebywającego w Polsce. W kwietniu 1995 r. w centrum Rotterdamu na oczach tłumu oddał strzały do Jana Smita, którego śmierć wiązano z porachunkami międzynarodowych grup przestępczych. Dziesięć miesięcy później Mameda K. zatrzymała szczecińska policja w związku z zupełnie inną sprawą.
W pierwszej połowie lat 90. płatni zabójcy najczęściej posługiwali się bronią ostrą kaliber 6,35 mm przerobioną z gazowej (przerabiano ją w Warszawie i sprzedawano w całym kraju). Sporadycznie strzelano z broni kaliber 9 mm. - Teraz profesjonaliści sami przygotowują sobie pociski powodujące maksymalnie duże obrażenia. Zabójcy mają dostęp do amunicji specjalnej, która po zetknięciu z ciałem "grzybkuje" - jej czubek rozpłaszcza się, wyrywając połowę pleców lub rozrywając czaszkę ofiary. To tak, jakby w środku ciała eksplodował granat. Zamachowcy rzadko korzystają z pocisków do kałasznikowa, gdyż te przechodzą przez ciało jak przez masło. Aby spowodować śmierć, muszą trafić w serce lub inny, istotny dla życia organ - opowiada specjalista z pododdziału antyterrorystycznego.
Znawcy tematu twierdzą, że zabójcy nie używają broni automatycznej, gdyż ta "robi zbyt wiele hałasu i nie do końca można na nią liczyć". Bronią maszynową posłużył się nieznany egzekutor strzelający we wrześniu 1990 r. w Hamburgu do Wiesława K. - Szwarcenegera, pretendującego wówczas do miana ojca chrzestnego trójmiejskiego gangu. Zabójca mierzył w plecy. Szwarceneger przeżył, chociaż pociski uszkodziły mu kręgosłup. W ciągu następnych siedmiu lat Wiesław K. podporządkował sobie wszystkie grupy przestępcze w Trójmieście, ściągając od nich wysokie haracze. Kontrolował branżę samochodową i narkotykową. Poczynił pierwsze kroki, by powiązać interesy polskiej i włoskiej mafii. W kraju mógł z nim konkurować tylko Nikodem S. - Nikoś. Mówiono wówczas, że "król może być tylko jeden". 5 maja 1997 r. przed dom Szwarcenegera podjechał samochód z obcą rejestracją. Zamachowców było najprawdopodobniej dwóch. Oddano dziesięć strzałów z broni krótkiej. Wiesław K. zmarł, zanim na miejscu zdarzenia pojawiła się karetka pogotowia.
- Człowiek, który ginie od kuli, nie słyszy wystrzału. Pocisk biegnie szybciej niż dźwięk. Nie ma świstu, jak na filmach. Słychać jedynie klaśnięcie powietrza. Kula w głowę daje gwarancję skuteczności. Mózg zostaje wyrwany z czaszki. Nawet gdyby zdarzył się cud i człowiek przeżył, do końca swych dni pozostanie "rośliną". Trzeba mieć stalowe nerwy, by celować do ofiary z bliska, patrząc jej w oczy. To nie jest robota dla amatora. Mięśnie drżą mimowolnie, ciało nadmiernie się poci. Trudno opanować emocje, precyzyjnie wycelować i nacisnąć na spust. Dla profesjonalisty ważny jest jeden strzał. Oddaje ich więcej, kiedy nie ma pewności, że trafił tam, gdzie zamierzał - opowiada policyjny snajper. W lutym tego roku strzał w klatkę piersiową zabił Cezarego D. z Warszawy, pracującego najpierw dla grupy pruszkowskiej, potem dla Rympałka. Półtorej godziny wcześniej śmierć od kul poniósł Wiesław N., szara eminencja Wołomina. Andrzej G. - Junior, niedoszły świadek w procesie gangu Rympałka, zginął w jednym z najbardziej ruchliwych miejsc stolicy. Zastrzelono go w przejściu podziemnym między hotelem Marriott a Dworcem Centralnym. Tego samego dnia prawdopodobnie ten sam zabójca pozbawił życia kilkunastoletniego chłopaka, łudząco podobnego do ochroniarza Juniora. W półświatku mówiono o "amatorskim podejściu do sprawy".
Amatorami nie byli natomiast z pewnością dwaj zabójcy Nikosia, którzy wykonali zlecenie 24 kwietnia tego roku. Spośród pięciu wystrzelonych w stronę Nikodema S. pocisków dwa trafiły go w głowę. Zawodowcy dotarli także do Wrocławia: na jednej z głównych ulic zastrzelono w lipcu ubiegłego roku Wojciecha L., ochroniarza dorabiającego w handlu samochodami. Zabójca strzelał z bliska, trafiając w szyję i tułów. Policja ustaliła personalia zamachowca, ale ten po wykonaniu zlecenia zniknął. Miesiąc później zginął kolejny wrocławski ochroniarz - Marek Ł., zamieszany w handel kradzionymi autami. Morderca czekał na niego na ulicy Prostej. Kilka razy pociągnął za spust, sprawdził, czy wszystko poszło zgodnie z planem, po czym spokojnie oddalił się z miejsca zdarzenia. - Panuje przekonanie, że kulka w czaszkę to metoda importowana zza Buga, stosowana głównie przez Rosjan i Ukraińców. Tymczasem "nasi" też tak strzelają i cieszą się, gdy sposób działania wskazuje na Rosjan. Policja sądzi, że sprawca przekroczył granicę, zatem śledztwo można umorzyć. Prokurator odetchnie, policja może wypełniać formularze, zamiast biegać za łobuzami. Ludzie z miasta też się cieszą, bo nikt im nie depcze po piętach. Prawda jest zaś taka, że częściej to my strzelamy do Rosjan niż oni do nas - mówi jeden z byłych żołnierzy Rafała Ch. - Czarnego.
Pisanego, rosyjskiego mafiosa próbującego wyprowadzić w pole polskich gangsterów, zastrzelono przed rokiem na poznańskiej ulicy. Zleceniodawca i egzekutor pracowali dla Pruszkowa. Obaj zostali ujęci. Nie było natomiast podstaw do ścigania przestępców z Pomorza Zachodniego, którzy przestrzelili kolana konkurentom ze Wschodu, starającym się o przejęcie kontroli nad agencjami towarzyskimi. Rosjanie twierdzili, że "dotkliwie poranili się podczas upadku". Szybko opuścili Polskę, gdy dowiedzieli się o "wyeliminowaniu" Białorusina Wiktora F., szczecińskiego rezyden-
ta, który dał się we znaki gangowi Marka K. - Oczka, monopolisty na Pomorzu Zachodnim. Było to typowe, nie rozwikłane dotychczas zabójstwo na zlecenie.
Zdaniem naszych rozmówców z oddziałów antyterrorystycznych, zarabiający w Polsce płatni zabójcy ze Wschodu to w większości byli żołnierze oddziałów specjalnych walczących w Afganistanie. Tylko oni potrafią zabić tak, by zwłoki nie zostały zidentyfikowane. "Czystą" metodą zabijania jest na przykład sposób praktykowany w Moskwie: człowieka przetrzymuje się w chłodni tak długo, aż nastąpi całkowite wychłodzenie ciała i ustaną funkcje życiowe. Jeżeli rzecz dzieje się zimą, zwłoki układa się na ławce w parku, by gazety mogły poinformować o kolejnych "śmiertelnych ofiarach mrozu". Metodę moskiewską wypróbowano u nas na Poldku, ochroniarzu Wiesława N. (brata Dziada).
Inaczej działają zabójcy z Warszawy. Przynajmniej od czterech lat specjalizują się w podkładaniu ładunków wybuchowych. Bomby są "argumentem przetargowym" w walce o rynek, stosuje się je w razie nieposłuszeństwa, zdrady lub pracy na własny rachunek. W podwarszawskich Markach w ten sposób zginął Czesław K. z Wołomina. Podobny los spotkał Artura G. - Kręciłapkę, podejrzewanego przez policję o handel narkotykami i wymuszanie haraczy. Eksplozja ładunku zdetonowanego drogą radiową zdewastowała bramę kamienicy na warszawskiej Pradze oraz kilka
samochodów. Szczątki Artura G. zostały rozrzucone w promieniu kilkudziesięciu metrów. Warszawską metodą wyeliminowano też szefa katowickiej mafii. Od bomb giną nie tylko gangsterzy. Mieszkanka Warszawy wynajęła na przykład dwóch mężczyzn, by pozbyli się jej męża. Za usługę zapłaciła 100 mln starych złotych. Polak i Palestyńczyk skonstruowali bombę, którą zamontowali pod tylnym siedzeniem samochodu należącego do ofiary. Mężczyzna zginął w chwili, gdy zmieniał pas ruchu, ponieważ ładunek był sprzężony z kierunkowskazem.
- W Polsce bez większych problemów można wynająć zabójcę. Żona biznesmena, która zapłaciła
100 mln starych złotych za jego śmierć, zabójców znalazła na Stadionie Dziesięciolecia. Powiedziała pracującej tam znajomej, że chce się pozbyć męża. Tamta obiecała jej, że zajmie się sprawą. Po kilu dniach znaleźli się chętni do wykonania mokrej roboty - opowiada prokurator Ryszard Kuciński.
Jeden z ładunków wybuchowych eksplodował kilkanaście dni temu na ul. Puławskiej w Warszawie. Bombę umieszczono w skrzyni biegów renaulta. Kierowca miał szczęście - stracił tylko stopę. W ubiegłym roku przygotowano zamach bombowy na celnika z Cieszyna, który udaremnił przemyt 8 kg heroiny oraz dewiz wartych 2,5 mln zł. 30 czerwca tego roku w nie wyjaśnionych okolicznościach spłonął samochód należący do szefa prokuratury ze Skarżyska-Kamiennej.
- Bez względu na metody zabijania płatni mordercy z Polski z roku na rok doskonalą swój sposób działania. Niektórzy szkolili się podczas wojny w byłej Jugosławii, inni w oddziałach Legii
Cudzoziemskiej. Są precyzyjni, wyrachowani i bezwzględni. Niestety, w większości także nieuchwytni dla organów ścigania. To musi niepokoić, tym bardziej że rynek zleceń gwałtownie się rozrasta - konkluduje snajper z oddziału "czarnych psów".


Więcej możesz przeczytać w 29/1998 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.