Fałszywi prymusi

Dodano:   /  Zmieniono: 
Socjaldemokracja przeżywa swój dobry czas; nie tylko w Polsce, gdzie sondaże wyborcze dają jej przewagę nad AWS, nie wspominając już nawet o Unii Wolności
Socjaldemokraci rządzą w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Francji, we Włoszech. W USA pozostaje u władzy Bill Clinton, którego Partia Demokratyczna jest najbardziej zbliżona do dzisiejszej lewicy zachodnioeuropejskiej. W przeszłość odeszły lata osiemdziesiąte, kiedy świat ponownie odkrył prawa wolnego rynku i pod sztandarem neokonserwatyzmu - wzniesionym przez Ronalda Reagana i Margaret Thatcher - wziął się do prywatyzacji, ograniczania interwencji państwa w gospodarkę i życie społeczne. Dziś inne wieją wiatry; ujemne skutki nieokiełznanego kapitalizmu dały o sobie znać, ludzie zatęsknili do mniejszego ryzyka i większej opiekuńczości, co znalazło swój wyraz w urnach wyborczych. Nic to nowego: cykliczne wahania nastrojów między umiarkowaną prawicą a równie umiarkowaną lewicą są zwyczajną cechą demokracji współczesnej. Dość przypomnieć wzajemne zastępowanie się u władzy demokratów i republikanów w USA, chadecji i socjaldemokracji w Niemczech, socjalistów i gaullistów we Francji. Jest w tym jednak nowość - niedawny "manifest socjaldemokratyczny", podpisany przez dwie główne postaci europejskiej lewicy: premiera Wielkiej Brytanii Tony?ego Blaira i jego niemieckiego kolegę Gerharda Schrödera, proponuje "trzecią drogę", czy też "nowy środek" pomiędzy tradycyjnym socjalizmem, wyznawanym przez odchodzące już pokolenie działaczy lewicy, a liberalnym kapitalizmem z lat osiemdziesiątych. Tego jeszcze nie było: socjaldemokraci obrońcami zarówno prywatyzacji, globalizmu, wolnej konkurencji, jak i jednocześnie solidarności społecznej! Czy jest to wyprowadzenie wniosków z własnych porażek, czy tylko populistyczna zagrywka, wymyślona w firmach public relations?

"Trzecia droga" - wynalazkiem SLD? Pojęcie "trzeciej drogi" było dotychczas kojarzone z mamutami tradycyjnego socjalizmu, proponującymi bliżej nieokreślony ustrój, który miał być czymś pośrednim między zbankrutowaną gospodarką komunistyczną a nie lubianym przez nich kapitalizmem. Tę wersję można łatwo skwitować, że "trzecia droga" prowadzi tylko do "trzeciego świata". Od czasu, gdy Lech Wałęsa przestał lekkomyślnie powtarzać, że "z kapitalizmu weźmiemy to, co dobre, a z socjalizmu to, co się nam podoba" - jak mawiał w niezapomnianych latach 1980-1981 - o "trzeciej drodze" bredzi u nas tylko Andrzej Lepper, dla którego ma być odrzuceniem "balcerowiczowskiego kapitalizmu" i poszanowaniem trudu polskiego rolnika. Tymczasem dylemat "trzeciej drogi" już dawno rozwiązał Sojusz Lewicy Demokratycznej (wtedy jeszcze jako koalicja, a nie jako dzisiejsza partia), choć trzeba było poczekać na sympatycznego przywódcę Labour Party, a wkrótce premiera Wielkiej Brytanii, aby to nazwać i zaproponować jako własny zachodnioeuropejski wynalazek. Pokojowa rewolucja lat 1989-1990 oznaczała dla sierot po śp. realnym socjalizmie udanie się na polityczną pokutę, a może i eliminację z życia politycznego na przynajmniej jedno pokolenie. W tych burzliwych latach wszystko się mogło zdarzyć, a radykalna dekomunizacja wisiała w politycznym powietrzu. Z czym mieli się udać na "ławkę kar" pogrobowcy PZPR? Z nadzieją na odwet, gdy opadnie uniesienie, a kapitalizm pokaże wilcze zębiska? To oczywiste, ale z czym jeszcze? Z jaką wizją Polski pod rządami "odnowionych czerwonych"? Totalna krytyka rządzących i kłócących się wściekle "solidaruchów" to paliwo polityczne na czas pokutowania w opozycji, ale za mało na program rządzenia, gdy się odwróci karta. I tutaj polscy postkomuniści okazali się mądrzejsi od postkomunistów rosyjskich, ukraińskich, czeskich. Gdy w 1993 r. doszli do władzy, stosunkowo niewiele zmienili w linii politycznej i gospodarczej zapoczątkowanej jesienią 1989 r. przez team Mazowiecki-Balcerowicz. Nie przeorientowali polityki zagranicznej z prozachodniej na prorosyjską, nie zrezygnowali z tłumienia inflacji i twardej polityki pieniężnej, nie próbowali nałożyć kagańca wolnej prasie. Nie wycofali się z reform, choć przygasili ich dynamikę (spowolnienie prywatyzacji, wstrzymanie reformy samorządowej), przez co uniknęli brania na kark nowych kłopotów i uzyskali trochę wolnego grosza, by sypnąć nim między swój elektorat niezadowolony z ciężaru transformacji. To jest właśnie istota "trzeciej drogi" Blaira i spółki: wystarczy sprytnie ściągnąć od nielubianego kolegi, by zająć honorowe miejsce prymusa. Do tego trochę niezobowiązujących uśmiechów i sporo lawiranctwa. Nic nowe- go - wcześniej wymyślili to Polacy.

Brak pożytku z politycznej pokuty. Zagrożeniem dla propozycji "nowej socjaldemokracji" jest jej wtórność. Ponieważ państwo opiekuńcze w wariancie szwedzkim czy niemieckim okazało się nieefektywne, a nowa prawica lat osiemdziesiątych spod znaku Reagana i Thatcher okazała się skuteczna w forsowaniu wzrostu gospodarczego, zmniejszaniu bezrobocia i inflacji, więc socjaldemokraci - tkwiący jeszcze w pierwszych latach dziewięćdziesiątych na swojej "ławce kar" - postanowili nic nie zmieniać w konkurencyjnej recepcie, tylko opakować ją we frazeologię nie tyle socjalistyczną, ile solidarystyczną i sprzedać jako własną. Co im się udało, jak widać z ruchu wyborczego wahadła. Sądzę jednak, że sukces zachodniej lewicy jest krótkotrwały i zwodniczy, bo nie wykorzystała ona czasu danego jej przez wyborców na polityczną pokutę i nieuniknione rekolekcje. Nie usiłuje bowiem "trzecia droga" rozwiązać żadnego z wielkich problemów współczesnego świata, okiełznać ujemnych skutków kapitalizmu. Owszem, wszystko dostrzega, wszystko rozumie, ale na wszystko ma tylko trochę dobrotliwych frazesów. Socjaliści starej daty byli uczciwsi: powiadali, że trzeba zwiększyć podatki, by wzmóc interwencję wszechmocnego państwa - wtedy biedni poczują się lepiej, a bogatych niechby szlag trafił. "Trzecia droga" wie, że to się nie powiodło i lepiej nie majstrować przy mechanizmie kapitalistycznej gospodarki. Dlatego - prócz wezwań do społecznej solidarności (ale do tego samego wzywa też prawica) - nie wie, co zrobić z tak strasznym problemem jak strukturalne bezrobocie, pogłębiane przez postęp techniczny, a rodzące coraz bardziej przepastne nierówności i poczucie wykluczenia. Współczesna gospodarka potrzebuje bowiem coraz mniejszej liczby coraz wyżej wykwalifikowanych i coraz bardziej zajętych specjalistów, pozostałym rzeszom oferując nisko płatne miejsca pracy w usługach albo zasiłek dla bezrobotnych, czyli tak lub inaczej opakowane stwierdzenie: "jesteś zbędny!". Problemy bez rozwiązania można mnożyć. Czy lewica poprzez "trzecią drogę" przyniesie światu kolejne rozczarowanie, tak jak przedtem przyniosła je utopia ustroju socjalistycznego, a potem zbiurokratyzowane państwo opiekuńcze? Czy może w XXI w. okażemy się jednak trochę lepsi, trochę bardziej solidarni, a etyka i odpowiedzialność nieco stępią ostre kanty jedynie dotąd dobrze funkcjonującego modelu, jakim jest liberalny kapitalizm? Nie wiem. Wiem tylko, że w tym miejscu zwolennicy "trzeciej drogi" spotykają się z nauką społeczną Kościoła katolickiego, a zwłaszcza z tym, co mówi Ojciec Święty. Tylko że lu- dzie wiary odwołują się do rzeczywistości wiecznej i nadprzyrodzonej, a ludzie "trzeciej drogi" jedynie do nadziei na lepszą doczesność.

Polski dramat: lewica pobożna kontra lewica bezbożna. Polacy przerabiali "trzecią drogę" w latach 1993-1997 i może powtórzą ją w latach 2001-2005. Ale problem kraju zacofanego i zdewastowanego przez nieefektywną gospodarkę komunistyczną jest inny. Polsce potrzebny jest wzrost, musi gonić Zachód, znajdować sobie miejsce w światowym handlu i podziale pracy. W przeciwnym razie na wieki pozostaniemy prowincją, Trzecim Świa- tem Europy. Z tego powodu nie powinniśmy zawracać sobie głowy "trzecią drogą", tylko dążyć do celu jak najkrótszym i jak najskuteczniejszym szlakiem, nie tracąc przy tym elementarnej wrażliwości społecznej. Ale taka perspektywa - za którą dziś w Polsce opowiada się tylko część sił zajmujących w Sejmie miejsca po prawej stronie sali - rodzić będzie bezustanne napięcia i protesty społeczne, każdy bowiem chce żyć lepiej już dziś, a z Zachodu najłatwiej przyswajamy sobie poziom zarobków. Jak temu zaradzić i jak radzić sobie z obstrukcją także we własnych szeregach, to straszliwy dylemat dzisiaj rządzących. Jeśli wybory 2001 przyniosą Polsce "trzecią drogę" w rodzimym wydaniu, to nie będzie ona destrukcją z punktu widzenia zakreślonego tu celu, raczej będzie przystankiem, odpoczynkiem (oby krótkim) dla zmęczonego społeczeństwa. Destrukcję przyniosłoby dopiero przejęcie władzy przez takie persony, jak panowie Lepper, Kalinowski, Ikonowicz, Słomka wraz z profesorem Jaroszyńskim i posłem Łopuszańskim. W polityce polskiej nie spiera się bowiem lewica z prawicą (o ile te pojęcia mają jeszcze sens), tak jak w dojrzałych demokracjach zachodnich. U nas wciąż mamy dwie lewice: bezbożną i pobożną, przy czym ta ostatnia zasiada w Sejmie bardzo daleko po prawej stronie i oburza się na przypisywanie jej lewicowości. Z politycznej pokuty w latach 1993-1997 siły nazywające się w Polsce "prawicą" też powróciły bez głębszej refleksji. Zrozumiały tylko, że trzeba iść wspólnie do wyborów i niewiele więcej. Wciąż częścią tej - przepraszam za wyrażenie - "prawicy" są grupy i partyjki wprawdzie antykomunistyczne, ale tkwiące głęboko w "realnym socjalizmie", dla których kapitalizm, Zachód, Europa, prywatyzacja to podszepty szatana. Oni dopiero potrafiliby wszystko zepsuć, cofnąć Polskę na wschód.

"Trzecia siła" u kresu "trzeciej drogi". Upodabnianie się w dzisiejszych demokracjach programów prawicy i lewicy jest wymuszone przez gospodarkę, która funkcjonuje tylko w jednym modelu. "Trzecia droga" te różnice znosi prawie do końca. Upodabnianiu towarzyszy stały spadek frekwencji wyborczej, bo po co głosować, kiedy i tak rządy będą takie same, najwyżej twarze inne. Rośnie jednak nie tylko liczba obywateli obojętnych, rośnie także liczba sfrustrowanych. Ci ostatni również nie głosują, albo tracą swój głos na partyjki marginesowe, ideologiczne, obiecujące im gruszki na wierzbie. Coraz więcej ludzi w dzisiejszym dobrze prosperującym kapitalizmie czuje się niepotrzebnymi, odrzuconymi, społeczeństwo ma dla nich kilka frazesów, ewentualnie paciorek i ochłap pomocy społecznej. W razie jakiegokolwiek kryzysu pójdą za jakimkolwiek szczurołapem, który zagra im na zaczarowanym flecie demagogii i nienawiści. Dowodem potencjału takiej "partii strachu", czy też "trzeciej siły", która może gwałtownie wedrzeć się między dzisiejszą prawicę a lewicę, jest popularność samozwańczych "milicji stanowych" w USA, oskarżających rząd federalny o wszelkie możliwe bezeceństwa, jest Le Pen we Francji, Partia Ludowa w Austrii, u nas z jednej strony - Lepper, a z drugiej - antyeuropejska "prawica". Póki wszystko idzie nieźle, jest to tylko marginesowy folklor polityczny. Ale nie musi iść dobrze w przyszłości... Dlatego nie boję się wyborów 2001. "Trzecia droga" nie jest zagrożeniem dla tego, co zaczęło się w Polsce dziesięć lat temu. Ale obawiam się wyborów 2005. Pod ogniem krytyki wszystkich, którzy poczują się zagrożeni, przegra je rząd, wprowadzający Polskę w roku 2003 czy 2004 do Unii Europejskiej. Jeśli coś się jeszcze pokomplikuje i okres ten będzie w świecie czasem gospodarczej stagnacji, to w Polsce wszystko może się wydarzyć. W Europie także.

Więcej możesz przeczytać w 33/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.