Tajfun nad Koreą

Dodano:   /  Zmieniono: 
W Korei kryzys ekonomiczny nazywa się "IMF". Na seulskich sklepach angielski skrót nazwy Międzynarodowego Funduszu Walutowego zauważyć można wśród koreańskich napisów oznajmiających "wyjątkową obniżkę cen z powodu kryzysu". To oczywisty chwyt marketingowy, ale sklepikarze wiedzą, że taki argument spotka się ze zrozumieniem klientów. Koreańczycy rozpaczliwie poszukują prostych odpowiedzi na pytanie: co stało się nagle z ich krajem, z ich sprawdzonym i ustabilizowanym - zdawałoby się - modelem życia?
W śródmieściu Seulu na pierwszy rzut oka nie widać wielu oznak kryzysu. Wręcz przeciwnie, mało jest wielkich miast europejskich, w których jednocześnie prowadzono by tyle prac budowlanych. Z najwyższego w stolicy wieżowca KLI na wyspie Youido (63 piętra) widać dziesiątki rozpoczętych budów - zarówno biurowców, jak i dominujących w seulskim krajobrazie kilkunastopiętrowych bloków mieszkalnych. Na rzece Han-gang budowane są jednocześnie trzy nowe mosty. Wtajemniczeni twierdzą jednak, że to tylko oznaki siły rozpędu sprzed kryzysu. Co więcej, właśnie przeinwestowanie stało się jedną z przyczyn kłopotów. Inną chorobą koreańskiej gospodarki były krótkoterminowe pożyczki zaciągane w zagranicznych bankach (na początku kryzysu stanowiły one aż 68 proc. wszystkich kredytów). Popadające w kłopoty firmy próbowały w ten sposób regulować swoje wcześniejsze zobowiązania, płacąc przede wszystkim za chybione, zbyt wolno zwracające się inwestycje.
U źródeł kryzysu leży też struktura koreańskiej gospodarki, w której firmy powiązane są nie zawsze jasnymi układami i skomplikowanymi więzami struktur własności. Ogromne grupy kapitałowe skupiają niekiedy po kilkadziesiąt przedsiębiorstw, co przypomina japońską strukturę keiretsu. Nic dziwnego - w latach 60., kiedy koreański "tygrys" prężył się do skoku, za model sukcesu posłużyła właśnie gospodarka japońska. Firmy działające w ramach grup biznesowych mogą liczyć na ochronę przed zawieruchami na rynkach między- narodowych, co w warunkach ekspansji poprawia ich pozycję. Działając "pod kloszem", często jednak tracą zdolność samodzielnej walki o byt na globalnych rynkach.
Załamanie gospodarki, jakie w ubiegłym roku dotknęło Koreę i inne państwa azjatyckie, wywołało głęboki szok. Przyzwyczajeni do informacji o regularnym, dziesięcioprocentowym wzroście dochodu narodowego Koreańczycy dowiedzieli się, że w połowie 1998 r. był on o 6,7 proc. niższy niż rok wcześniej. W kraju praktycznie nie znającym bezrobocia bez zajęcia pozostaje dziś 8 proc. zdolnych do pracy dorosłych obywateli. W rzeczywistości ich odsetek może być nawet dwukrotnie wyższy, bowiem statystyki nie obejmują osób pracujących na pół etatu lub przebywających na przymusowych urlopach. Na stacjach seulskiego metra spotkać można koczujących mężczyzn. Niektórzy nie są bezdomni w pełnym rozumieniu tego słowa - wielu opuściło własne domy, nie mogąc znaleźć pracy, a jednocześnie wstydząc się i odczuwając wyrzuty sumienia przed własną rodziną. Dramatycznie wzrosła też liczba załamań na tle nerwowym i samobójstw. Sytuacja bezrobotnych jest znacznie trudniejsza niż na przykład w Europie, jako że państwo nie zapewnia żadnych świadczeń socjalnych. W kraju, gdzie jeszcze niedawno naturalną rzeczą było dożywotnie zatrudnienie, nie przewidywano konieczności opieki nad bezrobotnymi. Dzisiaj wielkie firmy uruchamiają specjalne fundusze socjalne na własną rękę, ale ci bezrobotni, którzy pracowali w uboższych przedsiębiorstwach, mogą liczyć tylko na pomoc krewnych.
Zagrożeni dopuszczanymi już przez prawo zwolnieniami zbiorowymi pracownicy zaczęli organizować strajki, co przez długie lata było zjawiskiem wyjątkowo rzadkim. Nawet strajk nie mógł jednak pomóc pracownikom zakładów motoryzacyjnych Hyundaia, gdy sprzedaż samochodów zmniejszyła się o połowę. Koreańczycy, przerażeni możliwością długotrwałej recesji, zaczynają oszczędzać, drastycznie ograniczając zakupy (w 1997 r. konsumpcja spadła prawie o 13 proc.), a w konsekwencji zawężając wewnętrzny rynek zbytu.
Co więcej, trwający latami wzrost wynagrodzeń i świadczeń spowodował nadmierne zwiększenie kosztów produkcji. Dzisiaj tańsze wyroby "made in China" wypierają z rynków światowych produkty koreańskie.
Firmy zmniejszają zarówno zatrudnienie, jak i wynagrodzenie tych, którzy na razie zachowali miejsca pracy. Redukcje zarobków sięgają 20 proc., co w powiązaniu ze spadkiem wartości koreańskiej waluty oznacza niekiedy obniżenie realnych dochodów o połowę. Cięcia dotyczą już nawet chronionego dotychczas sektora publicznego - w przyszłym roku pracę straci ok. 7 tys. urzędników. Z powodu oszczędności rząd ogłosił zamknięcie czternastu koreańskich placówek dyplomatycznych.
Do pracowitych i ambitnych Koreańczyków bardzo powoli dociera świadomość, że kryzys mógł zostać wywołany błędami w sterowaniu gospodarką. Bardziej przemawia do wyobraźni tłumaczenie, że to właśnie ciężkie warunki spłaty kredytów udzielonych przez międzynarodowe instytucje finansowe utrudniają wyprowadzenie gospodarki kraju z recesji. Zobowiązania wobec wierzycieli zewnętrznych, które rzeczywiście nakładają na państwo poważne ciężary, są raczej skutkiem, a nie przyczyną kłopotów. To prawda, że warunki spłaty kredytów udzielonych głównie przez MFW są twarde, ale prawdą jest też, że bez szybkiej pomocy z zagranicy Korei groziła lawinowa i nie kontrolowana reakcja łańcuchowa, prowadząca do hiperinflacji i całkowitej dezorganizacji gospodarki.
Od początku kryzysu Korea otrzymała kredyty o łącznej wartości ok. 150 mld dolarów (suma ta może być znacznie wyższa, jeśli dodać do niej pożyczki uzyskane przez firmy koreańskie bezpośrednio w zagranicznych bankach). Mimo to analitycy twierdzą, że do odzyskania równowagi kraj będzie potrzebował dodatkowych zastrzyków finansowych. Zachodni ekonomiści już dawno ostrzegali, że w państwach "azjatyckiego cudu" pojawiają się niebezpieczne tendencje grożące przesileniem, jednak ich azjatyccy koledzy przekonywali, że w odmiennych warunkach kulturowych konieczne jest stosowanie odmiennych recept.


Bez szybkiej pomocy z zagranicy Korei groziła lawinowa i nie kontrolowana
reakcja łańcuchowa


Pojęcie "odmienności kulturowej" pojawia się przede wszystkim w trakcie dyskusji dotyczących roli i przyszłości czeboli, specyficznej koreańskiej formy konglomeratu przemysłowego. Przedstawiciele czeboli nie lubią tego określenia, jako że w terminologii zachodniej przylgnęło do niego zbyt wiele cech negatywnych, wolą nazwę "konglomerat" lub "grupa biznesowa". Nie chodzi jednak o terminologię, lecz o filozofię działania. Największe koreańskie grupy przemysłowe powstały 40-50 lat temu, najczęściej jako przedsięwzięcia rodzinne (założyciel koncernu Hyundai, Ju Yung Chung, do dzisiaj osobiście kieruje tą największą firmą koreańską). Na wielką skalę rozwinęły działalność w latach 60. i 70., kiedy kolejni dyktatorzy wojskowi rządzący Koreą starali się wspomóc rozwój gospodarki i nastawić ją na eksport, jednocześnie zamykając rynek wewnętrzny przed zagraniczną konkurencją. To wtedy czebole stały się "dywizjami ekspansji", zdobywającymi nowe rynki przy wsparciu kolejnych rządów - od 1990 r. także cywilnych.
Właśnie zazębianie się interesów polityki i wielkiego biznesu stanowi jeden z głównych punktów krytyki konglomeratów. Nie kończące się afery korupcyjne świadczą o tym, że oskarżenia nie są całkowicie bezpodstawne. W Korei mianem czeboli określa się ok. 70 grup kapitałowych, które najczęściej dysponowały własnymi bankami finansującymi kolejne inwestycje. Z tego powodu takie pojęcia, jak "biznesplan" czy "rentowność", w wielu wypadkach schodziły na plan dalszy, ustępując miejsca ambicjom właścicieli i menedżerów; na przykład nic poza chęcią dorównania innym czebolom nie przemawiało za rozpoczęciem przez Samsunga produkcji samochodów osobowych. Ekonomiści podejrzewają zresztą, że ten dział produkcji to "czarna dziura" koncernu, pożerająca dochody z innych przedsięwzięć.
Największe znaczenie dla gospodarki koreańskiej ma pięć głównych grup przemysłowych: Hyundai, Samsung, LG, Daewoo i SK. "Wielka piątka" zatrudnia ok. 3 proc. siły roboczej Korei, ale tworzy aż 14 proc. PKB. Konglomeraty te stanowią swoiste "państwa w państwie", angażujące się w wiele dziedzin gospodarki. Koncern LG, zatrudniający 120 tys. pracowników i osiągający roczne przychody w wysokości 72 mld dolarów, za główne obszary swojej działalności uznaje produkcję elektroniki użytkowej i szeroko rozumianą chemię, ale w obrębie jego zainteresowań znajduje się też m.in. produkcja półprzewodników, telefonia komórkowa i telekomunikacja, bankowość i budownictwo.
Prezydent Kim Dae-jung, sprawujący swój urząd od roku, uznawany jest za zwolennika daleko idącej reformy gospodarki; nie ukrywa przy tym, że zamierza doprowadzić do zmiany zasad funkcjonowania czeboli. Rząd w Seulu nie ma zresztą wyboru: z jednej strony, musi uwzględniać nacisk żądających reform międzynarodowych instytucji finansowych, z drugiej - ratować gospodarkę przed groźbą jeszcze głębszej recesji. Prezydent i jego otoczenie wydają się zdeterminowani i gotowi do wymuszenia ustępstw. Ostatecznym sygnałem do zdecydowanych działań stała się plajta Kia Motors, jednego z największych producentów samochodów w Korei.
Reformy okazały się gorzką pigułką - przede wszystkim należało uzdrowić system finansowy, dlatego aż 16 z 30 banków komercyjnych zmuszono do przeprowadzenia sanacji lub konsolidacji, ogłoszono upadłość dwóch dużych firm ubezpieczeniowych i zawieszono działalność dwóch funduszy inwestycyjnych. Ograniczone zostały możliwości prowadzenia "niezdrowych praktyk finansowych". Pod naciskiem MFW zmieniono prawo dewizowe. Dzięki tym działaniom udało się poprawić bilans płatniczy państwa, a w połowie września rezerwy dewizowe Korei sięgnęły 43 mld dolarów. Celem nadrzędnym reformy jest wprowadzenie na rynek koreański prawdziwej konkurencji (także zagranicznej) oraz liberalizacja sektora kapitałowego. Obecnie poza niektórymi towarami japońskimi produkty importowane rzadko pojawiają się w koreańskich sklepach. Na ironię zakrawa fakt, że w momencie najgłębszego załamania gospodarczego nieliczne amerykańskie i europejskie samochody stały się celem ataków zdesperowanych ludzi, przekonanych, że ich ojczyzna pada ofiarą "międzynarodowych knowań". Za prawdziwą próbę sił uznano plany reformy strukturalnej, czyli forsowany przez prezydenta "Big Deal" (wielki układ) pomiędzy pięcioma największymi czebolami. Zgodnie z układem (jego wstępną wersję podpisano 7 października) główne koncerny powinny zrezygnować z tych dziedzin działalności, w których nie są w stanie sprostać konkurencji na rynkach światowych. Niektóre oddziały rywalizujących dotychczas z sobą czeboli mają zostać połączone, wzmacniając się wzajemnie.
Projekt "Big Dealu" od początku budził sprzeczne uczucia polityków, ekonomistów i przedsiębiorców. Zwolennicy status quo powtarzają slogan, że tylko potężne i "stojące na wielu nogach" korporacje będą się mogły oprzeć zagranicznej konkurencji. Zwolennicy reform odpowiadają, że chcące się stać uczestnikami globalnej gospodarki czebole muszą się zdecydować na większą specjalizację. Znany ekonomista, prof. Byung-Nak Song, uważa, że "problem Korei to problem wizji rozwoju", ostrzegając jednocześnie przed zbyt szybkim osłabieniem czeboli: "Dopóki nie mamy amerykańskiego rynku pracy, finansów i podobnej struktury gospodarki, dopóty rozbicie wielkich grup finansowych nie ma sensu". Jego kolega z Narodowego Uniwersytetu Seulskiego, prof. Un-Chan Chung, jest z kolei zdecydowanym zwolennikiem reform prezydenta Kim Dae-junga: "Czebole muszą się zmienić, ale tempo przemian jest zbyt wolne". Profesor Chung obawia się, że kryzys nie osiągnął jeszcze dna, a do pełnej odbudowy gospodarki potrzeba około pięciu lat.
Optymiści zwracają uwagę na pierwsze pozytywne skutki reform, na przykład na udaną restrukturyzację koncernu Chae Chedong albo korporacji Korean Aluminium. Ministerstwo Gospodarki zakłada, że już w przyszłym roku uda się całkowicie zahamować spadek PKB. Eksperci MFW, którzy wraz z ekspertami Międzynarodowego Banku Odbudowy i Rozwoju uczestniczą w planowaniu reform, uznają to za przedwczesny optymizm, ale nawet oni nie przewidują, by spadek ten miał być większy niż 1 proc. Większość zwolenników reform uważa, że antidotum na "azjatycką chorobę" gospodarki jest naprawienie systemu politycznego, dlatego kluczowym słowem programu naprawczego stała się "przejrzystość", doprowadzenie do jawności podejmowania decyzji i obrona zasad wolnej konkurencji. Wprowadzenie tych haseł w życie nie będzie jednak proste, bowiem głębokie zmiany mają wciąż wielu przeciwników. Niektórzy analitycy twierdzą, że do obozu sceptyków należy ponad połowa polityków, zwłaszcza tych związanych niewidzialnymi nićmi z wielkim przemysłem. "Strategia wielu menedżerów to w istocie próba przeczekania" - przekonuje prof. Un-Chan Chung. 

Więcej możesz przeczytać w 45/1998 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.