Przedpokój ignorantów

Przedpokój ignorantów

Dodano:   /  Zmieniono: 
Na świecie nie zwraca się uwagi na fochy wybitnych artystów, i w taki sposób najskuteczniej leczy się ich z błazenady
Ryszard Bender to jest figura w naszym życiu publicznym zdumiewająca. Oczywiście, można go łatwo wyszydzić, bo jest śmieszny i wygaduje głupstwa. Pożera go żądza sławy. Dla wzmianki w gazecie gotów jest wylecieć na ulicę bez spodni. Swego czasu usiłował kąsać Bartoszewskiego. Napisał paszkwil na jego temat i ośmieszył się w całej Europie. Kiedyś także mnie chciał się rzucić do gardła, ale postrzępił mi tylko nogawki. To kwestia wymiarów. Życiorys Bendera świadczy jednak o dużej przytomności i dowodzi, że jako karierowicz ma on osiągnięcia. Uchodzi za wielkiego katolika i narodowca, ale mu to nie przeszkadzało zasiadać w Sejmie z nominacji Edwarda Gierka w czasach, kiedy porządni ludzie działali w opozycji przeciwko komunie. Potem tych ludzi Jaruzelski powsadzał za kraty i druty, a nabożny Bender znów zasiadł w sejmowym fotelu, tym razem z nominacji junty stanu wojennego. Tego było mu jednak mało, więc wkręcił się do Belwederu, by doradzać Jaruzelskiemu. Po upadku komuny znalazł u Lecha Wałęsy posadę szefa KRRiTV. Gdy doszedł do przekonania, że gdzie indziej może się urządzić lepiej, porzucił Wałęsę. Ostatnio znów ma pewne osiągnięcia. Zaczął mianowicie ujadać przeciw Szymborskiej, bo laureatka Nagrody Nobla wystąpiła w sprawie skandalu kryminalnego na żwirowisku w Oświęcimiu. Tak więc Bender okazuje się karierowiczem niedościgłym. Opluwając Szymborską, złapał przepustkę do światowej literatury. Wprawdzie tylko do przypisów, gdzieś na ostatniej stronie, w przedpokoju, na stojąco, ale przecież niejeden i o tym pomarzyć tylko może.

Czasem nawet wielcy ludzie zniżają się do małych głupstw. To są zresztą pożyteczne incydenty, bo w ten sposób osoby sławne stają się podobne do zwykłych ludzi. Ostatnio Gustaw Herling-Grudziński napisał do "Gazety Wyborczej" liścik, w którym się domaga, aby jury nagrody Nike nie debatowało na temat jego książek. Jest to żądanie absurdalne i śmieszne, bo Herling może oczywiście nie przyjąć nagrody, jeśli zostanie mu przyznana, ale jako autor nie ma żadnego wpływu na to, czy jego książki wzbudzą publiczną dyskusję, czy też utoną w morzu obojętnego milczenia. Okazuje się, że nawet pisarz świetny, człowiek wybitny, nie może się wyleczyć z prowincjonalnej zawiści, że to nie on, lecz wielki kolega otrzymał tym razem nagrodę. Michał Cichy, który jest człowiekiem utalentowanym, światłym i w krytyce polskiej znaczącym, odpowiedział Grudzińskiemu na klęczkach, co znów świadczy, niestety, o naszej prowincjonalności. Na świecie nie zwraca się uwagi na fochy i pozy wybitnych artystów i w taki sposób najskuteczniej leczy się ich z błazenady. Prezydent Kwaśniewski zaprosił do Warszawy kanclerza Kohla i udekorował go Orderem Orła Białego. Prawicowe "Życie", zamiast się ucieszyć, że wielki polityk europejskiej prawicy, jakim bez kwestii jest Kohl, znalazł takie uznanie w oczach postkomucha, jakim bez kwestii dla redaktorów "Życia" jest prezydent Kwaśniewski, podniosło larum. "Życie" oznajmiło dramatycznie, że lewicowy kanclerz Schröder na pewno poczuł się warszawską wizytą Kohla okropnie dotknięty. Redaktor Wołek jest miłym towarzysko facetem i niezłym dziennikarzem, ale nie powinien swoich zwyczajów i reakcji politycznych przypisywać poważnym ludziom. Schröderowi do głowy nie przychodzi obrażać się na Polaków o order dla Kohla, bo on nie myśli kategoriami naszych politycznych amatorów.

Ostatnio prasa zajmuje się polemicznymi dysputami, czy prof. Strzembosz miał prawo mianować ważnego funkcjonariusza państwa w ostatnim dniu swego urzędowania na stanowisku prezesa SN. Ja myślę, że Strzembosz jest wybitnym sędzią i znakomitym prawnikiem. A zatem nie o fachowe kwalifikacje tu idzie, ale o maniery. Prezes Strzembosz uznał po prostu, że można się zachować okropnie, jeśli to przyniesie korzyść jego politycznym rachubom. Nie on pierwszy i nie ostatni.

Niedawno Helena Zaworska opublikowała na łamach "Wprost" rozmowę ze mną. Wypowiedziałem tam okropny, żenujący banał, że książka, którą piszę, jest zupełnie inna niż dotychczasowe. Mój Boże, gdyby nie była inna - po co by ją w ogóle pisać! Mówiłem, co także jest już od dawna banałem, o ignorancji naszej krytyki literackiej. Niedawno byłem świadkiem, jak pewien nasz sławny krytyk z osłupieniem dowiadywał się za granicą o poczytności Zagajewskiego, Różewicza, Krallówny, Krynickiego, nie mówiąc już o pisarzach zmarłych, takich jak Iwaszkiewicz czy Stryjkowski. Inny wybitny rzekomo profesjonalista nie miał nic lepszego do roboty, jak szydzić z Nobla dla Szymborskiej, która jest jakoby autorką "zaledwie kilkudziesięciu zgrabnych wierszyków". Zaściankowe nabzdyczenie naszej krytyki literackiej nie jest zjawiskiem nowym. Trwa od dziesiątków lat. To właśnie ta krytyka tworzyła fałszywe hierarchie, awansowała lub degradowała pisarzy wedle zmiennych miar, czasem par exellence politycznych, to znów snobistyczno-kawiarnianych, lecz niemal nigdy na podstawie znaczenia dzieł dla świadomości zbiorowej. Do dziś, w całkiem odmiennej rzeczywistości, pokutują u nas jeszcze upiory tamtej belferskiej hierarchii. I dopiero teraz widać, jak wielką uczyniono krzywdę tym, których niegdyś tak kapryśnie windowano. Nie widać przełomu, jakiego zwykliśmy oczekiwać od nowych pokoleń, bo mętniactwo starych zaraża młodych. Pobożne i sarmackie pisemka naszej młodzieży krytycznoliterackiej są jałowe intelektualnie i ukazują wielkie niedostatki podstawowego wykształcenia autorów. Mamy więc od dawna sytuację paradoksalną, bo okazuje się, że omówienia książek uprawiane przez zdolnych dziennikarzy i publicystów w prasie codziennej i tygodnikowej są na dużo lepszym poziomie i bardziej trafiają do przekonania niżeli uczone rozprawy profesjonalistów. To, o czym piszę, nie dotyczy Zaworskiej, która jest kulturalną i wrażliwą artystycznie osobą. Gdybym ją inaczej oceniał, nie gadałbym z nią tak często i chętnie.

Przed trzydziestu laty wyraziłem zdumienie, że mój kolega opublikował w gazecie tekst tuż obok tekstu pewnego okropnego faceta. Na to Paweł Herz zauważył, że każdy powinien odpowiadać tylko za to, co sam napisał i podpisał, nawet jeśli to będzie nabazgrane kredą na płocie. Od pewnego czasu przy lekturze "Wprost" wspominam słowa Pawła Herza. Nie idzie o sympatie i antypatie, lecz o salony, w jakich się znalazłem. Nigdy w życiu nie byłem tak blisko koryfeuszy naszej myśli państwowej. Nigdy nawet nie marzyłem, że będę się ocierał o tak wielu dygnitarzy. Na łamach "Wprost" roi się od wicepremierów, ministrów, rozmaitych innych dostojników, a nawet pełno tu samego byłego prezydenta. Wszystko świetnie, lecz dręczy mnie pewna wątpliwość. Nie mogę się mianowicie połapać, czy tygodnik "Wprost" stał się biuletynem rządowym, czy też mamy w Polsce rządy gadatliwych zgrywusów i nudnych felietonistów. I co w końcu lepsze jest dla krasnoludków?

Fragmenty październikowych notatek z dziennika pisarza.
Więcej możesz przeczytać w 46/1998 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.