Legenda gór

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rozmowa z REINHOLDEM MESSNEREM, pierwszym zdobywcą wszystkich ośmiotysięczników
Jakub Urlich: - Twierdzi pan, że spotkał yeti, ale jak można się natknąć na mit, legendę?
Reinhold Messner: - Nie można spotkać mitu, ponieważ on funkcjonuje wyłącznie w naszej wyobraźni. Dla mnie yeti jest raczej czymś w rodzaju klasycznej legendy, która wyrosła w ciągu tysiąca lat. Jej podstawą jest zaś prawdziwe zwierzę. Zbierając materiały do mojej książki, chciałem pokazać, że istnieje coś więcej niż legenda. Chciałem dowiedzieć się, jakie zwierzę może pasować do legendy o yeti. Tak naprawdę opowiadam jednak o poszukiwaniu tego stwora i o tym, jak pojmują go mieszkańcy Nepalu, Bhutanu czy Ladakhu. Do ich wyobrażeń próbowałem dopasować istniejące gatunki zwierząt. Stwierdziłem, że yeti nie może być tygrysem ani ptakiem. Nie może być żadnym innym zwierzęciem poza niedźwiedziem himalajskim, który zachowuje się jak legendarny mieszkaniec gór. Gwiżdże, gdy jest zdenerwowany. Jest wielki, ma długie futro, rywalizuje z ludźmi o pożywienie i może zabić jaka uderzeniem łapy. Potrafi chodzić na dwóch nogach, a jeśli nawet idzie na czterech, jego ślady wyglądają tak, jakby przeszło zwierzę dwunożne.
- Do tej pory nie ma zdjęć yeti. Znane są tylko fotografie jego rzekomych tropów na śniegu. Skąd więc wiadomo, że rzeczywiście istnieje?
- Zrobiłem niejedno zdjęcie zwierzęcia, które uważam za yeti. Ponadto w klasztorach tybetańskich znalazłem mumie tego niedźwiedzia. Jedynym problemem jest teraz udowodnienie, czy takie szczegóły, jak odciski śladów stóp, są tymi, których szukamy. Wielu ludzi od lat przesyła mi fotografie odcisków stóp rzekomego yeti i - moim zdaniem - dokładnie one pasują do pozostawianych przez niedźwiedzia tybetańskiego.
- Twierdzi pan, że w wielu tybetańskich klasztorach przechowywane są zmumifikowane "dłonie" yeti, a w niektórych znajdują się jego skalpy i fragmenty skór. Sam pan jednak przyznaje, że to falsyfikaty.
- Są tam zarówno falsyfikaty, jak i autentyczne szczątki niedźwiedzia tybetańskiego. Każdy ma prawo zadecydować, co jest czym. Na przykład w roku 1960 sir Edmund Hillary udowodnił, że ręka i skalp yeti, przechowywane w klasztorze Solo Khumbu w krainie Szerpów, są zrobione przez człowieka, są oszustwem. Ale ja w jednym z klasztorów wschodniego Tybetu znalazłem kompletną mumię niedźwiedzia tybetańskiego, którą miejscowa ludność nazywa "naszym yeti". Natomiast w jednym z klasztorów w Bhutanie pokazywano mi rzekomą mumię młodego yeti. Widać było jednak, że są to pozlepiane przez człowieka różne szczątki, że palce wykonano z drewna, a paznokcie doklejono. Nie wiem, dlaczego miejscowi lamowie utrzymują przed ludźmi, że są to szczątki yeti, ale łatwo można rozpoznać, iż jest to fałszerstwo.
- Jak naukowcy traktują pańską hipotezę?
- Oni dotychczas nie interesowali się yeti, ponieważ uważali go za wytwór ludzkiej fantazji. Podobnie myślałem do 1986 r., kiedy w Tybecie spotkałem yeti. Teraz, po zgromadzeniu wszystkich materiałów zamierzam je przekazać wybitnemu amerykańskiemu zoologowi George?owi Shelerowi, pracującemu przede wszystkim w Himalajach, aby na ich podstawie przeprowadził badania naukowe. Moje zadanie polegało jedynie na powiązaniu miejscowej legendy z faktami, czego zresztą dokonałem. Teraz muszą się wypowiedzieć naukowcy. A jeśli jakiś badacz będzie na przykład utrzymywał, że w Himalajach mieszka neandertalczyk, to już jego sprawa. Ja wiem jedno - to, co odkryłem, jest faktem. Nie zależy mi na tym, by ktoś powiedział mi: "Miałeś rację".
- Jak miejscowa ludność w Tybecie i w innych krainach, które pan przemierzył, traktuje to stworzenie? Co o nim myśli?
- Dla niej yeti jest czymś szczególnym. Jest wyjątkowym zwierzęciem, które otaczają wielkim szacunkiem. Trzeba pamiętać, że oni w ogóle nie zabijają zwierząt, nie zamierzają też zabijać yeti. Jeśli zaś yeti zabije jaka, są rozgniewani, ale to wszystko. Traktują go jak niezwykłą istotę, coś między człowiekiem a zwierzęciem. Nie uważają go również za boga, niemniej przypisują mu pewne boskie cechy. Żyją z nim od tysięcy lat i są silnie z nim związani, jest częścią ich świata.
- Nie żal trochę panu tego, że swoim kategorycznym stwierdzeniem, iż legendarny yeti jest po prostu niedźwiedziem, niszczy pan mit?
- Byłbym niezadowolony, gdybym swoim działaniem naruszył lokalne mity, ale tego nie zrobiłem. Co więcej, bardzo zależy mi na tym, by niedźwiedź tybetański przetrwał jak najdłużej, bo jeśli przestanie istnieć, z czasem wygaśnie również jego legenda. Jeżeli chodzi zaś o Europę - tu niewłaściwie traktowano tę sprawę. Owszem, mieliśmy legendę o yeti, ale opierała się ona na fałszywych podstawach, a nieprawdziwe mity skazane są na wyginięcie. Podobnie jak ten o zachodniej drodze do Indii, który funkcjonował w Europie w czasach wielkich żeglarzy, a po odkryciu Ameryki został odrzucony. Problem yeti jest jednak zupełnie wyjątkowy. Mamy dwa różne mity w krajach zachodnich (w Europie oraz Ameryce) i zupełnie inny w Azji. Moja praca pomaga zrozumieć, jak legenda yeti obecna jest w naszym świecie oraz jak funkcjonowała w przeszłości.
- Jesteśmy świadkami upadku innego mitu - niedostępności Mount Everestu, najwyższej góry świata. Dziś za kilkadziesiąt tysięcy dolarów właściwie każdy, kto podoła trudom wspinaczki, może zdobyć ów szczyt.
- Za 60 tys. USD można kupić pakiet, w który wliczony jest przelot, przewodnik, wyżywienie na stokach, butla tlenowa na wierzchołku. Po drodze trzeba również opłacać przygotowane przez Szerpów odcinki. Przypomina to podróżowanie włoską autostradą, gdzie płaci się za przejechanie każdego odcinka. Istnieją specjalistyczne biura turystyczne, w których sprzedawane są tego typu pakiety. To rzeczywiście bardzo dziwna wersja alpinizmu. Nie ma nic wspólnego z prawdziwym zdobywaniem Mount Everestu. Dla mnie to już nie jest alpinizm, lecz turystyka. Jeśli ludzie są tym jednak zainteresowani, mając w dodatku nadzieję, że przywiozą z takiej wyprawy jakieś ważne doświadczenia - proszę bardzo. Ale twierdzę, że wrócą ubożsi, nie zaś wzbogaceni, gdyż w górach doświadczenie zdobywa się, ponosząc odpowiedzialność za siebie, zdobywając własny szczyt. Owszem, może to zająć kilka tygodni, a nawet miesięcy, lecz jest to prawdziwy alpinizm. Podstawowa zasada alpinizmu jest dziś dla mnie jeszcze prawdziwsza niż dziesięć lat temu: dobry wspinacz wybiera się tam, gdzie inni nie chodzą.
- Zdobył pan już wszystko, co może osiągnąć alpinista. Czy jest jeszcze coś, co pana korci, co stanowi dla pana wyzwanie?
- Mam głowę pełną marzeń. Jestem szczęśliwy, że wiele udało mi się zrealizować, nie marzę już o Mount Evereście. Uprawiałem wspinaczkę skalną, wchodziłem na wysokie szczyty, przemierzałem pustynie i lody Antarktydy, poszukiwałem mitów związanych z górami, jak yeti czy tajemnica śmierci Mallory?ego. Teraz jestem posłem w Parlamencie Europejskim, ale ciągle marzę. Gdy odejdę z polityki, będę miał prawie 60 lat. Wtedy prawdopodobnie całą energię poświęcę produkowaniu filmów i pracy muzealnej, tworzeniu form, które mieszkańcom wielkich miast przybliżyłyby naturę. Większość z nas nie ma już możliwości kontaktu z prawdziwą przyrodą. Tak dzikie tereny, jak niegdyś na przykład Mount Everest, bezpowrotnie znikają. 

Więcej możesz przeczytać w 46/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.

Rozmawiał: