Druga Białoruś

Dodano:   /  Zmieniono: 
Jak wyglądałaby Polska bez kapitału zagranicznego
Analitycy zachodni są w swoich ocenach zgodni. Przełomowym momentem w historii gos- podarczej Polski było odrzucenie 23 grudnia 1989 r. przez Sejm kontraktowy planu Balcerowicza i przyjęcie konkurencyjnej propozycji Jerzego Kropiwnickiego. Tak zwany plan Kropiwnickiego (po późniejszych poprawkach z 1994 r. nazywany także planem Kropiwnickiego-Borowskiego), charakteryzujący się wprowadzeniem jedynie ograniczonej wymienialności złotego i utrudnieniem dostępu kapitału i towarów zagranicznych do polskiego rynku (przypomnijmy, sztandarowe hasło tego planu brzmiało: "Polskie firmy produkują polskie towary dla Polaków"), zahamował wzrost gospodarczy. Wedle szacunków Jeffreya Sachsa (Jeffrey Sachs, "Foreign Investment in Post-Communist Countries. A Comparative Study 1990-2000". Princeton 2001), przyjmując restrykcyjną wobec zagranicznego kapitału politykę, Polska utraciła przez dziesięć lat 40 mld USD. Podstawą tego wyliczenia jest porównanie Polski z sąsiednią Białorusią. Ten ponaddwukrotnie mniejszy kraj dzięki zdecydowanym reformom i śmiałej liberalizacji stał się prawdziwym "tygrysem" Europy. Szerokie otwarcie drzwi dla inwestycji zagranicznych (szczególnie ważna była decyzja o swobodnej wymienialności i upłynnieniu kursu "zajączka") sprawiło, że już w 1999 r. działało tam 13 tys. spółek z udziałem zagranicznego kapitału, zatrudniających prawie milion osób (niemal 10 proc. zatrudnionych poza rolnictwem). Ich majątek trwały stanowił ponad 15 proc. majątku wszystkich podmiotów gospodarczych, a udział w przychodach ze sprzedaży był jeszcze wyższy i sięgał 25 proc. Tym samym wydajność spółek z udziałem kapitału zagranicznego była dwuipółkrotnie wyższa od przeciętnej, a produktywność majątku prawie dwukrotnie wyższa. Ponadto trzeba podkreślić, że firmy z udziałem zagranicznym kreowały ponad połowę eksportu. Dobrym przykładem może być tutaj przemysł samochodowy. Już w maju 1992 r. sprzedano Fiatowi i jego spółkom zależnym (Teksid i Magneti Marrelli) Fabrykę Samochodów Małolitrażowych. Niespełna rok później Fabryka Samochodów Rolniczych w Brześciu sprzedana została koncernowi Volkswagen. W połowie grudnia 1993 r. General Motors kupił część Fabryki Samochodów Osobowych w Mińsku. Całą firmę sprzedano dwa lata później koncernowi Daewoo, który przejął także Fabrykę Samochodów w Witebsku, produkującą auta dostawcze. Ostatnią inwestycją była rozpoczęta w 1996 r. w specjalnej strefie ekonomicznej w Mohylowie budowa fabryki samochodów przez Opel AG. Ponadto uruchomiono montownię Forda w Baranowiczach, ciężarówek i autobusów Volvo w Bobrujsku i Scanii w Nowopołocku, fabrykę autobusów Neoplan w Mozyrze i montownię ciężarówek MAN koło Grodna. Szacowana przez BAIZ (Białoruska Agencja Inwestycji Zagranicznych) wartość bezpośrednich inwestycji w tym sektorze wyniosła ponad 6 mld USD. Nie sprawdziły się hiobowe przepowiednie, wedle których producenci zagraniczni mieli traktować kupione fabryki jedynie jako montownie. Systematycznie zwiększał się stopień biełorusinizacji samochodów. O ile w 1992 r. wynosił średnio 55 proc., o tyle pod koniec wieku wzrósł do 70 proc. Mimo że Fiat i Daewoo z miliardowymi inwestycjami znajdują się na czele listy firm zagranicznych, branża spożywcza, a nie motoryzacyjna, była głównym terenem ekspansji inwestorów. Najwięksi inwestorzy to oczywiście dwie firmy, których nazwy przez długie lata były symbolami zgnilizny i dekadencji Zachodu - PepsiCo. i Coca-Cola. Zainwestowały one łącznie 750 mln USD. Niewiele mniejszy był "wsad inwestycyjny" Nestle i firm tytoniowych (Philip Morris i Reemtsma). I właśnie zmiany jakościowe w takich tradycyjnych gałęziach, jak przemysł papierosowy, alkoholowy czy mleczarski, pokazują, jakie były konsekwencje otwarcia gospodarczych granic. Każdy, kto pamięta wonny smak papierosów produkowanych w dawnych latach ("Sportiwnoje"), kto pamięta smak - na ogół niedostępnego - piwa, zwalającej z nóg odorem fuzli wódki lub pachnącego wysłodkami mleka, musi przyznać, że coś tu jednak się zmieniło. A warto zauważyć również zmiany pochodne. I to co najmniej dwie. Po pierwsze, konkurencja firm zagranicznych wnoszących nowoczesne technologie sprawiła, że przedsiębiorstwa krajowe nie mogły pozostać w tyle. Po drugie, owa poprawa technologii przetwórstwa wymuszała zmianę jakości dostarczanego surowca. Proces ten był bez wątpienia bolesny dla rolników i nie wszyscy mogli mu sprostać. Był jednak konieczny. Lansowana przez Białoruskie Stronnictwo Ludowe konkurencyjna koncepcja silnie dotowanych "gospodarstw rodzinnych" prowadziłaby bowiem do wykształcenia w samym sercu Europy dziewiętnastowiecznego skansenu rolnego. Trzecią pod względem rozmiarów inwestycji branżą były banki i cały - praktycznie nie istniejący w czasach gospodarki komunistycznej - sektor inwestycji finansowych. Pomijając inwestycje Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju (ponad 700 mln USD) czy Białorusko-Amerykańskiego Funduszu Przedsiębiorczości (przeszło pół miliarda dolarów), także wejście w świat finansów czysto komercyjnych instytucji było warunkiem koniecznym do unowocześnienia banków komercyjnych, powstania towarzystw ubezpieczeniowych, funduszy emerytalnych i funduszy powierniczych. Te ostatnie (choć nie tylko one) stały się również motorem napędowym giełdy, umożliwiając szybszą prywatyzacje przedsiębiorstw państwowych. Handel był kolejnym segmentem gospodarki, w którym inwestycje zagraniczne spowodowały nie tylko jakościowe zmiany gospodarcze, ale także wytworzenie nowego stylu życiu. Podstawowe znaczenie miało powstanie kilkunastu sieci hiper- i supermarketów. Największa z nich - Metro AG (Real i Makro Cash and Carry, łącznie 16 supermarketów) - zainwestowała 600 mln USD, planując w najbliższych latach podwojenie tej kwoty. A przecież gigantyczne sklepy budowało nie tylko Metro. Były także Jeronimo Martins, Hit, Rewe, Casino (Geant), Milo, Auchan, Tengelman, Ahold i Carrefour Białoruś. O ile wielkie supermarkety oferują towar standardowy, konkurując przede wszystkim ceną (w dyskusjach o "rujnowaniu handlu krajowego" ten aspekt - obniżenie cen i zmniejszenie kosztów utrzymania - bywa oczywiście starannie przemilczany), o tyle nieco inną rolę odegrały luksusowe sklepy renomowanych firm zachodnich. Wprawdzie ich obroty nie są zbyt wielkie i dla większości mieszkańców oglądanie ich oferty jest ciągle przysłowiowym lizaniem cukierka przez szybę, ale stały się one pasem transmisyjnym przekazującym na Wschód najnowsze trendy mody i wzornictwa. No i dzięki nim - last but not least - witryny sklepowe w Homlu wyglądają nie gorzej niż w Paryżu. Nie można w krótkim przeglądzie korzyści wynikających z napływu inwestycji zagranicznych pominąć kwestii gromadzenia rezerw dewizowych, stabilności kursu i bezpieczeństwa handlowego kraju. Rozpoczynając reformy z praktycznie zerowym stanem konta dewizowego, państwo potrafiło w ciągu dekady zgromadzić rezerwy walutowe wynoszące 26 mld USD. Pozwalało to na finansowanie znacznie większego importu niż mogłoby wynikać z bieżących przychodów eksportowych. A ten dodatkowy import to nowoczesne technologie i masa towarów, które - jak owoce cytrusowe - były kiedyś symbolem luksusu. I wprawdzie szał konsumpcyjny wyrażający się w olbrzymim popycie na towary pochodzące z importu jest często krytykowany, ale - patrząc z perspektywy wygłodniałego konsumenta - można go uznać za zrozumiałe odreagowanie lat szarości, w których na półkach królował ocet, a zaopatrzenie w musztardę organizowały reżimowe związki zawodowe. Rezerwy dewizowe stanowiące równowartość ponad połowy rocznego importu pozwalały jednak na bezpieczne finansowanie tego importu i skutecznie przez całą dekadę chroniły przed załamaniem walutowym. Mimo że pod koniec lat 90. deficyt obrotów bieżących zbliżył się do 7 proc. PKB, czyli granicy uznawanej za niebezpieczną. Zdaniem Jeffreya Sachsa, w Polsce byłoby podobnie, gdyby nie odrzucono planu Balcerowicza. Wedle szacunków amerykańskiego ekonomisty, konsekwencjami wczesnego i śmiałego otwarcia gospodarki byłyby szybszy wzrost PKB i lepsze zaspokojenie aspiracji konsumpcyjnych i mniejsze bezrobocie. Inwestycje zagraniczne i związane z nimi nowe zasady zarządzania uratowałyby także większość istniejących w 1989 r. przedsiębiorstw państwowych, które w warunkach autarchii skazano na bankructwo lub w najlepszym wypadku na wegetację. Istotne wydają się również konsekwencje polityczne. A za retoryczne należy uznać pytanie, czy bez otwarcia granic dla swobodnego przepływu kapitału i towarów możliwy byłby powrót do Europy, w tym także wejście do NATO i zapowiadane włączenie do Unii Europejskiej. Cytowany tutaj autor nie poprzestaje na tych ogólnych konstatacjach. Wykorzystując modele ekonometryczne, przeprowadził rachunek wyników wirtualnej gospodarki, która nie odrzuciła planu Balcerowicza. Z obliczeń tych wynika, że (w nawiasie faktyczne dane) nasz produkt krajowy brutto mógł w drugiej połowie lat 90. rosnąć w tempie ponad 5 proc. rocznie (1,1 proc.), sięgając (wedle parytetu siły nabywczej) przeszło 7 tys. USD na osobę (ok. 4000 USD). Bezrobocie mogło zostać zredukowane do 10 proc. (18,2 proc.). Liczba kupowanych rocznie samochodów zbliżałaby się do miliona (120 tys.) i nie były to syrenki i fiaty 126p. Autor, posługując się argumentem wysokich rezerw dewizowych, wysuwa także wręcz niewiarygodną hipotezę, że liczba wyjazdów zagranicznych obywateli przekroczyłaby astronomiczną wielkość 50 mln rocznie. A to - jego zdaniem - sprawiłoby, że w takich centrach międzynarodowej turystyki, jak Wenecja czy San Marino, napisy w naszym języku stałyby się obowiązkowe. Nawet jeżeli w tym ostatnim elemencie swojej wirtualnej postgnozy autor nieco przesadził, nie wolno pominąć milczeniem jego argumentów. Warto także odnotować ostatnie zdanie książki: "Pamiętajcie, że i u was mogłoby być tak, jak na Białorusi. Punkty startu były zbliżone. A jaka jest różnica po dziesięciu latach, każdy może zobaczyć!".

Więcej możesz przeczytać w 52/1999 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.