Przepraszam za pewne słowa, przepraszam że "niegolfiści" pewnie niewiele z tego zrozumieją, ale właśnie wczoraj kolega, z którym byliśmy jako reprezentanci naszego kraju w finale World Golfers Championship w Durbanie, zrobił mi miły prezent.
Otóż był on świadkiem pewnego mojego zagrania w rundzie treningowej, upamiętnił je na fotografii, ale żeby tego było mało, zdjęcie to oprawił w przepiękną ramkę i osobiście mi owo cudo dostarczył! Prezentem tym tak niespodziewanie przypomniał mi ów wyczyn, że postanowiłem wam opowiedzieć, mam nadzieję z humorem, jak robi się dziurę w dziurze! A Włodkowi Bryle dziękuję za piękny prezent!
Jak zrobić dziurę w dziurze?
Prosto! Najlepiej na par trzy, takim minimum 170 metrów. Trzeba się lekko napiąć, tak żeby trafić pierwszym na green. To pomaga mentalnie - wiadomo chcieć to móc! Z powodu napięcia (mięśni oczywiście a nie przedmiesiączkowego) wykonujemy jakieś dziwne, nigdy i nigdzie dotąd nieopisane uderzenie, wyskakując jednocześnie prawie z butów, a także o dziwo (pewnie dzięki częstym treningom) nie łamiąc i nie nadwyrężając sobie niczego.
Później spokojnie podchodzimy te 20 - 30 metrów (w zależności od tego jak bardzo chcieliśmy z tych swoich butów wyskoczyć) mierzymy odległość "lornetką", analizujemy kąt nachylenia greenu a dla wywołania odpowiedniego wrażenia z pełną profesją, rzucamy niedbale źdźbła trawy, że niby bierzemy pod uwagę kierunek i siłę wiatru. Robimy sześć próbnych, ale szybko, tak żeby utrwalić rytm uderzenia (cokolwiek to znaczy) i uwalniając umysł od zbędnych myśli (typu: pamiętaj baranie wolno, czy też coca cola) pozostawiamy w swoim zagotowanym mózgu jedną światłą MYŚL - PRZYPIER..... NA GREEN I NIE KOMBINUJ! Teraz możemy uderzyć! Wooooolno - jak nam się przynajmniej wydaje - odciągamy kij i jeb!
Piłka leci gdzieś, gdzie tego jeszcze nie wiemy, nam się wydaje, że przynajmniej w kierunku greenu! Jesteśmy twardzi! W myśl wpajanych nam zasad poprawnego uderzenia, spokojnie czekamy z podniesieniem głowy zupełnie jak jakiś pokerzysta. W męczarni z prawie zamrożoną krwią trzymamy nasz łeb patrząc w ziemię! Ten stan odrętwienia trwa nie więcej niż całe pół sekundy! Przecież dłużej się nie da, ale to i tak tylko pozór, bo nasze gałki oczne już dawno niczym na szypułkach podążyły za piłką.
Chwila ulgi i już czujemy w naszej, dotychczas zimnej krwi buzujące endorfiny, gdy nasza piłka leci właśnie prościutko na green! Mamy ok. 150 m jednak po odgłosie wiemy, że właśnie trafiliśmy we flagę. Spoko, przynajmniej piłka nie wyleciała z greenu. Jest dobrze! Powinniśmy skończyć na 4 i chociaż to par 3, to +1 jest ok. Następnie zrelaksowani, dystyngowanym krokiem niczym wielkie sławy golfa z telewizji, podążamy w kierunku greenu. Podążamy? Nie - my płyniemy, nas niesie, my jesteśmy teraz ponad tym! Z lekko wydętymi w grymasie wyższości wargami - bo przecież jesteśmy tacy dobrzy i nie z takich już jak widać opresji wychodziliśmy - upajamy się swoim perfekcyjnym strzałem!
Kiedy w końcu docieramy na green i widzimy naszą piłkę jakieś półtora metra od dołka, na twarzy maluje się nam grymas lekkiego niezadowolenia - bo, czy ktoś widział kiedyś zadowolonego golfistę?
Niezadowolenie mija nam bezpowrotnie, gdy widzimy co narozrabialiśmy. Otóż niczym sam Sherlock Holmes czy też nawet detektyw Monk, po analizie śladów stwierdzamy, że nasza piłka z tych owych 150 metrów trafiła dokładnie w dołek, a raczej jego krawędź, tworząc wielką dziurę w krawędzi dołka. Oznacza to, że piłka owa w dołku już była, ale NIESTETY z niego wypadła! No cóż, pozostało jeszcze tylko naprawić tę dziurę w dziurze i trafić putta. Par też dobry, a jaka radocha i jest co wspominać!
Niby niewiele, a jak cieszy. Nie polecam tak wyrafinowanego sposobu dotarcia na green na par 3 jak mój, ale czasami trzeba się ratować z opresji. Wszystkim zaś życzę lądowania na greeenie za pierwszym razem, a jak się wam już uda za pierwszym razem, to życzę, by w żadnym wypadku wasza piłka z dołka nie wyskoczyła. Niech tam pozostanie, a jak już coś ma wyskoczyć to lepiej my z butów - ze szczęścia!
Jak zrobić dziurę w dziurze?
Prosto! Najlepiej na par trzy, takim minimum 170 metrów. Trzeba się lekko napiąć, tak żeby trafić pierwszym na green. To pomaga mentalnie - wiadomo chcieć to móc! Z powodu napięcia (mięśni oczywiście a nie przedmiesiączkowego) wykonujemy jakieś dziwne, nigdy i nigdzie dotąd nieopisane uderzenie, wyskakując jednocześnie prawie z butów, a także o dziwo (pewnie dzięki częstym treningom) nie łamiąc i nie nadwyrężając sobie niczego.
Później spokojnie podchodzimy te 20 - 30 metrów (w zależności od tego jak bardzo chcieliśmy z tych swoich butów wyskoczyć) mierzymy odległość "lornetką", analizujemy kąt nachylenia greenu a dla wywołania odpowiedniego wrażenia z pełną profesją, rzucamy niedbale źdźbła trawy, że niby bierzemy pod uwagę kierunek i siłę wiatru. Robimy sześć próbnych, ale szybko, tak żeby utrwalić rytm uderzenia (cokolwiek to znaczy) i uwalniając umysł od zbędnych myśli (typu: pamiętaj baranie wolno, czy też coca cola) pozostawiamy w swoim zagotowanym mózgu jedną światłą MYŚL - PRZYPIER..... NA GREEN I NIE KOMBINUJ! Teraz możemy uderzyć! Wooooolno - jak nam się przynajmniej wydaje - odciągamy kij i jeb!
Piłka leci gdzieś, gdzie tego jeszcze nie wiemy, nam się wydaje, że przynajmniej w kierunku greenu! Jesteśmy twardzi! W myśl wpajanych nam zasad poprawnego uderzenia, spokojnie czekamy z podniesieniem głowy zupełnie jak jakiś pokerzysta. W męczarni z prawie zamrożoną krwią trzymamy nasz łeb patrząc w ziemię! Ten stan odrętwienia trwa nie więcej niż całe pół sekundy! Przecież dłużej się nie da, ale to i tak tylko pozór, bo nasze gałki oczne już dawno niczym na szypułkach podążyły za piłką.
Chwila ulgi i już czujemy w naszej, dotychczas zimnej krwi buzujące endorfiny, gdy nasza piłka leci właśnie prościutko na green! Mamy ok. 150 m jednak po odgłosie wiemy, że właśnie trafiliśmy we flagę. Spoko, przynajmniej piłka nie wyleciała z greenu. Jest dobrze! Powinniśmy skończyć na 4 i chociaż to par 3, to +1 jest ok. Następnie zrelaksowani, dystyngowanym krokiem niczym wielkie sławy golfa z telewizji, podążamy w kierunku greenu. Podążamy? Nie - my płyniemy, nas niesie, my jesteśmy teraz ponad tym! Z lekko wydętymi w grymasie wyższości wargami - bo przecież jesteśmy tacy dobrzy i nie z takich już jak widać opresji wychodziliśmy - upajamy się swoim perfekcyjnym strzałem!
Kiedy w końcu docieramy na green i widzimy naszą piłkę jakieś półtora metra od dołka, na twarzy maluje się nam grymas lekkiego niezadowolenia - bo, czy ktoś widział kiedyś zadowolonego golfistę?
Niezadowolenie mija nam bezpowrotnie, gdy widzimy co narozrabialiśmy. Otóż niczym sam Sherlock Holmes czy też nawet detektyw Monk, po analizie śladów stwierdzamy, że nasza piłka z tych owych 150 metrów trafiła dokładnie w dołek, a raczej jego krawędź, tworząc wielką dziurę w krawędzi dołka. Oznacza to, że piłka owa w dołku już była, ale NIESTETY z niego wypadła! No cóż, pozostało jeszcze tylko naprawić tę dziurę w dziurze i trafić putta. Par też dobry, a jaka radocha i jest co wspominać!
Niby niewiele, a jak cieszy. Nie polecam tak wyrafinowanego sposobu dotarcia na green na par 3 jak mój, ale czasami trzeba się ratować z opresji. Wszystkim zaś życzę lądowania na greeenie za pierwszym razem, a jak się wam już uda za pierwszym razem, to życzę, by w żadnym wypadku wasza piłka z dołka nie wyskoczyła. Niech tam pozostanie, a jak już coś ma wyskoczyć to lepiej my z butów - ze szczęścia!