Tak, nie mieli na to siły, nie mieli sprzętu, nie mieli szans. Walka miała toczyć się kilka dni, a nie, jak się ostatecznie okazało – 63. Zginęło wówczas od 150 do 200 tysięcy cywilów oraz blisko 17 tysięcy żołnierzy. Mijają lata, a na pytanie „czy to w ogóle miało sens?” nikt nie zna dobrej odpowiedzi. Także dzisiaj, gdy wspominamy wydarzenia sprzed 72 lat, wciąż niektórzy głowią się, po to właściwie było.
Myślę, że serca powstańców płonęły wówczas na współmiar z Mokotowem, Żoliborzem, czy Ochotą. Obraz smutnej Warszawy okupowanej przez Niemców wystarczył, by zdecydować się do zrywu i podjąć walkę z tak trudnym przeciwnikiem. Walkę, która przybierała różnorodną postać, w zależności od wieku, płci, predyspozycji. Jedno jest pewne – potrafiła zjednoczyć Warszawiaków, którzy biorąc udział w Powstaniu, dali przyzwolenie na swoją śmierć. Siostra mojego dziadka miała wtedy 8 lat. Z wielkim przejęciem i łzami w oczach opowiada historię, gdy do domu wtargnęli Niemcy. Prababcia kazała jej i mojego dziadkowi schować się za ceglany piec: - To były najdłuższe minuty w moim życiu – mówi – Kątem oka widziałam tylko, jak jeden z mężczyzn, szybkim ruchem dłoni pozbył się wszystkiego, co stało na stole. Rozbił talerz, a jabłka rozsypały się po całym pokoju. Modliłam się, żeby ich nie zbierał, bo jedno wylądowało tuż pod naszymi nogami.
Dzieci cicho łkały, przysłuchując się, jak ich mama krząta się po domu, pakując wszystko, co miała: bańkę mleka, smalec, kostkę masła. To był układ: - Okazało się, że mieli wrócić po ojca, ale w zamian dostali wyprawkę. Więc nie wrócili.
Wielu krytykuje ich tamtejszą postawę. Pojawia się zatem pytanie, co w takim razie JA robię dzisiaj dla mojej Ojczyzny, miasta, obywateli? Odpowiedź nie jest prosta, zwłaszcza, że w XXI wieku coraz trudniej przychodzi nam podjąć się czynów heroicznych, nawet w stosunku do drugiego człowieka. Ryzykować życiem, by kogoś uratować? To się nie zdarza, nie mówiąc już o jakimkolwiek poświeceniu względem własnego kraju. Jesteśmy coraz bardziej leniwi, a często jedyne zrywy to te polityczne, w których można obśmiać albo poniżyć władzę lub opozycję.
Z jakimś dziwnym lękiem zatrzymałam się dzisiaj na ulicy w godzinę „W”. Syreny przestały wyć, a ja nie mogłam zrobić kroku w przód. To nie był jednominutowy hołd. I choć nie noszę na ramieniu powstańczej opaski (Bo dlaczego miałabym to robić? Nie dorównuję Warszawiakom z ’44 roku) chylę czoła przed wszystkimi, którzy wtedy, 72 lata temu, mając w sercu iskierkę nadziei, rzucili się na pożarcie. Niech ten 1 sierpnia na zawsze będzie ich dniem. Tylko ich. Niezależnie od tego, czy słuszna była ta decyzja.