W Polsce brakuje od 30 do 50 tysięcy lekarzy. Medycy ze Wschodu będą leczyć Polaków

W Polsce brakuje od 30 do 50 tysięcy lekarzy. Medycy ze Wschodu będą leczyć Polaków

Przez Sejm przeszły zmiany w ustawach, które ułatwiają lekarzom spoza Unii Europejskiej podjęcie praktyki zawodowej w naszym kraju. Latem podobną ustawę odrzucił Senat. Trzeba mieć nadzieję, że tym razem izba kierowana przez marszałka-lekarza, nie popełni tego błędu, lub nie polegnie w korporacyjnych i politycznych wojenkach.

Według aktualnego raportu OECD (Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju) w Polsce brakuje od 30 do 50 tysięcy lekarzy.

Średnia unijna to 3.8 lekarza na tysiąc pacjentów, a w Polsce mamy ich 2.4. Daje nam to ostatnie miejsce w europejskim rankingu. Podobnie z pielęgniarkami, mamy ich pięć na tysiąc mieszkańców, podczas gdy średnia dla Unii to ponad osiem.

Jeszcze przed pandemią, ówczesny minister zdrowia Łukasz Szumowski twierdził, że w Polsce pracuje podobna jak w Europie liczba lekarzy. Mówił prawdę, choć się z nią mijał. Jak to możliwe? Minister dostał dane o lekarzach posiadających uprawnienia do wykonywania zawodu w Polsce. Nie doinformowano go, że uprawnienia do pracy a realna praca, to w tym przypadku spora różnica. Jaka?

W państwach OECD, nie licząc rzecz jasna Polski, pracuje aż 18.5 tysiąca lekarzy pochodzących z naszego kraju, z czego 11.3 tysiąca otrzymało wykształcenie lekarskie w Polsce.

Jeszcze większym powodzeniem cieszą się polskie pielęgniarki. Poza Polską pracuje ich 23 tysiące, licząc tylko te, które zawodowe kwalifikacje uzyskały nad Wisłą. Szacuje się, że utraciliśmy 10 procent wykształconego u nas personelu medycznego!

Czytaj też:
Bartosz Arłukowicz o „kabarecie narodowym” i błędach rządu. „Lista zaniedbań jest długa”

Utraciliśmy również na własne życzenie. Było wiadomo, że wraz z akcesją do Unii część personelu wyjedzie tam, gdzie płacą lepiej i żyje się fajniej. Ale państwo nie zrobiło prawie nic, by ich zatrzymać; brak miejsc na uczelniach medycznych, śmiesznie małe wynagrodzenia lekarzy rezydentów, dramatyczne niedoinwestowanie ochrony zdrowia, chaos organizacyjny. Jednocześnie państwo nie robiło latami nic, by tę wyrwę personalną zasklepić medykami z zagranicy. A tu nie potrzebne były jakieś wielkie pieniądze, tylko zrozumienie problemu i dobra wola.

W Polsce lekarze obcokrajowcy to tylko 1.9 procent pracujących w tym zawodzie. W Wielkiej Brytanii cudzoziemcy to aż jedna trzecia personelu.

Owszem, angielski zna prawie każdy, ale także w Niemczech co piąty lekarz, to lekarz przyjezdny, a w porównywalnych z nami krajach, jak Czechy i Węgry, to około 10 procent lekarzy. Jak podałem powyżej, Polska utraciła właśnie te 10 procent medyków. Rachunek jest prosty. Nie trzeba być tu matematykiem, ale nie warto być politykiem. W tej drugiej branży logika, matematyka, prawa fizyki i rynku, to dyscypliny już zapomniane.

We wspomnianych krajach zrobiono wiele, by ściągnąć lekarzy z poza UE: znoszono opłaty, oferowano kursy i upraszczano testy językowe, wydawano tymczasowe licencje, gwarantowano wysokie stawki i mieszkania, itp. U nas odwrotnie. „Lekarz spoza UE musi zdać w Polsce dwa egzaminy – nostryfikować swój dyplom oraz potwierdzić znajomość języka polskiego. Koszt tego pierwszego egzaminu dochodzi nawet do tysiąca euro. Problem w tym, że po zdaniu egzaminów musi jeszcze odbyć 13-miesięczny staż – nawet jeśli w swoim kraju był wybitnym praktykiem. Następnie musi zdać kolejny egzamin, a jeśli chce pracować jako specjalista, czeka go jeszcze kilkuletnia rezydentura” – pisał Piotr Wójcik, publicysta ekonomiczny na łamach Krytyki Politycznej.

Czytaj też:
Katastrofa w onkologii? Zgłasza się o 30 proc. mniej pacjentek

Do historii mojej skromnej publicystyki przejdzie zapewne Margarita, mieszkająca w Warszawie Ukrainka z polskimi dziadkami. Z wykształcenia zdobytego w Odessie jest fizjoterapeutką, u nas została kelnerką w kameralnej włoskiej knajpce. Z papierami zwiedziła wiele urzędów, na końcu opuściła Polskę. Na zdjęciach widzę ładne widoki jakiegoś południowego kraju. Losy jej koleżanki, lekarki nie są mi znane. Może nadal sprząta warszawskie biura. Choć te świecą teraz pustkami.

Decyzją Sejmu, a konkretnie głosami posłów Zjednoczonej Prawicy (podkreślam to, bo rzadko mam sposobność chwalić rządzących) pojawiło się światło w tunelu. Oby wraz z tym światłem napłynęli lekarze i personel medyczny.

Czytaj też:
90-latek z COVID-19 trafił na OIOM. Prosił lekarzy, by „nie tracili na niego czasu”. Wyzdrowiał

Zadziwiające jest w tej sprawie stanowisko Naczelnej Rady Lekarskiej (organ zarządzający Naczelnej Izby Lekarskiej), która bardzo krytycznie odniosła się do wdrażanego projektu. W ocenie Prezydium NRL „niesie on za sobą zagrożenie życia i zdrowia pacjentów poprzez dopuszczenie do wykonywania zawodu lekarza i lekarza dentysty osób bez rzeczywistej weryfikacji ich kompetencji oraz znajomości języka polskiego”. Co więcej – jak piszą autorzy pisma – „jest to nieuzasadnione nawet w okresie pandemii”.

Można z trudem zrozumieć, że samorząd lekarski zabiega o interesy już pracujących w Polsce lekarzy rodzimego pochodzenia i nie chce zagranicznej konkurencji, która jak przyjedzie, to zostanie obniżając stawki rynkowe za usługi medyczne.

Taka jest logika działania wszelkich korporacji zawodowych. Ale tym razem Naczelna Rada Lekarska strzela sobie w stopę. Przedkładając partykularny interes polskich lekarzy, mocno redukuje możliwości zabiegania o ich interesy, także finansowe.

Bo skoro nie jest aż tak źle, by sięgać po kolegów ze Wschodu, to niech wszystko zostanie jak było. Krótkowzrocznością zajmują się okuliści. Zaś słowami o „zagrożeniu życia i zdrowia”, prokuratorzy i psychiatrzy. Pacjentami w karetkach pod szpitalami, czekającymi tygodniami na wizytę u specjalisty, a latami na endoprotezę, zająć się nie ma kto.

Źródło: Wprost

Ostatnie wpisy