Stawiam, że redaktor Rokita po odejściu z "Dziennika" prędzej objawi się nam jako autor przewodnika po Florencji, aniżeli jako wojowniczy żółw ninja Rafała Dutkiewicza do spraw załatwienia Tuska
Mój redakcyjny kolega Michał Krzymowski napisał, że Polska XXI liczy na powrót Jana Rokity do polityki. I dobrze, niech liczy. Ale niedoszły premier z Krakowa do poprzedniego fachu raczej nie wróci. Dlaczego?
Po pierwsze (przyczyna krotochwilna) żeby zrobić na złość żonie. Nelli Rokita mówiła mi niedawno, że wolałaby mieć męża polityka, niż publicystę. Cóż, w 2007 roku Jan Rokita wolał mieć żonę raczej w domu, niż w PiS-ie (z listy PiS wybrano ją do Sejmu). Dlatego stawiam, że redaktor Rokita po odejściu z „Dziennika” prędzej objawi nam się jako autor przewodnika po Florencji lub zbioru esejów politycznych pod roboczym tytułem „Wenecka strategia dla Polski” (dużo peregrynował po Toskanii ostatnimi czasy), aniżeli jako wojowniczy żółw ninja Rafała Dutkiewicza do spraw obalenia Tuska.
Po drugie – parafrazując znaną księgę – królestwo jego nie jest z tego świata, który właśnie nam się objawia. Czasy Churchilla i innych mężów stanu dawno minęły, a postawa „albo będzie po mojemu, albo wcale” nie sprawdza się w czasach poppolitycznych adonisów. Dobrze widać to po braciach Kaczyńskich, których naród po prostu nie lubi, bo są zbyt przywiązani do swoich idei („te uparciuchy”), mało elastyczni („ci zacietrzewieni”) oraz – o zgrozo - przesadnie oczytani („ci przemądrzali”). I niscy ("wie pani ten Kaczyński taki kurdupel, Tusk to co innego: smukły, wysoki" - powiedziała mi ostatnio sąsiadka z fotela obok w samolocie)! Być może zresztą Kaczyńcy sprzedali Rokicie pocałunek śmierci wypowiadając się o nim często dość pochlebnie. Co za pech. Żeby ponownie zaistnieć w masowej świadomości jako polityczny gracz, Rokicie musiałaby przytrafić się albo druga Afera Rywina, albo… musiałby on zdjąć kapelusz i ruszyć na boisko (piłkarskie, koszykarskie), żeby zacząć budować muskulaturę i... drużynę.
Po trzecie – co zresztą ma związek z rywinowską komisją – Rokita wykonał już swoją misję w krajowej polityce. Zaistniał bardzo mocno po 2003 roku hasłami walki z korupcją i „układem”. Ze swoim programem modernizacji Polski i walki o przejrzystość życia publicznego miał wielkie szanse stać się politykiem pierwszej ligi – do czasu wyborów w 2005 roku. Kiedy po wyborach upadła koncepcja PO-PiS’u, a w 2007 roku Platforma wygrała wybory i premierem został Tusk, Jan Rokita sam wystrzelił się na polityczny margines. Zamiast po woltaire’owsku zająć się pielęgnowaniem własnego ogródka, wolał rzucać kamyki do cudzego. A czas nie stał w miejscu.
Kim Rokita może być w polityce dziś, kiedy od władzy wymaga się głównie, żeby rozsądnie ADMINISTROWAŁA i POTRAFIŁA UMIEJĘTNIE PORUSZAĆ SIĘ W GĄSZCZU UNIJNYCH DYREKTYW I PROCEDUR? Czy potrafiłby zaistnieć w polityce europejskiej inaczej, niż strasząc ("Nicea albo śmierć") i masochistycznie dając się besztać niemieckim stewardesom ("Biją mnie Niemcy")?
Po dwóch (istotnych) latach na politycznym poboczu, lepiej żeby pozostał teoretykiem polityki.
Tyle, jeśli idzie o hucpę.
A na poważnie – polecam dwa ciekawe teksty o końcu światowej recesji. Dwa ważne nazwiska i dwie różne perspektywy.
Profesor Gary Becker na swoim blogu:
http://www.becker-posner-blog.com/
I profesor Joseph Stiglitz mocno filozoficznie w Vanity Fair (tak, tak, wiem, to pismo kobiece):
http://www.vanityfair.com/politics/features/2009/07/third-world-debt200907?printable=true¤tPage=all
Acha – w poniedziałek we „Wprost” bardzo ciekawy tekst otwarciowy w dziale Biznes!!!!
Dobrego wieczoru ;)
Po pierwsze (przyczyna krotochwilna) żeby zrobić na złość żonie. Nelli Rokita mówiła mi niedawno, że wolałaby mieć męża polityka, niż publicystę. Cóż, w 2007 roku Jan Rokita wolał mieć żonę raczej w domu, niż w PiS-ie (z listy PiS wybrano ją do Sejmu). Dlatego stawiam, że redaktor Rokita po odejściu z „Dziennika” prędzej objawi nam się jako autor przewodnika po Florencji lub zbioru esejów politycznych pod roboczym tytułem „Wenecka strategia dla Polski” (dużo peregrynował po Toskanii ostatnimi czasy), aniżeli jako wojowniczy żółw ninja Rafała Dutkiewicza do spraw obalenia Tuska.
Po drugie – parafrazując znaną księgę – królestwo jego nie jest z tego świata, który właśnie nam się objawia. Czasy Churchilla i innych mężów stanu dawno minęły, a postawa „albo będzie po mojemu, albo wcale” nie sprawdza się w czasach poppolitycznych adonisów. Dobrze widać to po braciach Kaczyńskich, których naród po prostu nie lubi, bo są zbyt przywiązani do swoich idei („te uparciuchy”), mało elastyczni („ci zacietrzewieni”) oraz – o zgrozo - przesadnie oczytani („ci przemądrzali”). I niscy ("wie pani ten Kaczyński taki kurdupel, Tusk to co innego: smukły, wysoki" - powiedziała mi ostatnio sąsiadka z fotela obok w samolocie)! Być może zresztą Kaczyńcy sprzedali Rokicie pocałunek śmierci wypowiadając się o nim często dość pochlebnie. Co za pech. Żeby ponownie zaistnieć w masowej świadomości jako polityczny gracz, Rokicie musiałaby przytrafić się albo druga Afera Rywina, albo… musiałby on zdjąć kapelusz i ruszyć na boisko (piłkarskie, koszykarskie), żeby zacząć budować muskulaturę i... drużynę.
Po trzecie – co zresztą ma związek z rywinowską komisją – Rokita wykonał już swoją misję w krajowej polityce. Zaistniał bardzo mocno po 2003 roku hasłami walki z korupcją i „układem”. Ze swoim programem modernizacji Polski i walki o przejrzystość życia publicznego miał wielkie szanse stać się politykiem pierwszej ligi – do czasu wyborów w 2005 roku. Kiedy po wyborach upadła koncepcja PO-PiS’u, a w 2007 roku Platforma wygrała wybory i premierem został Tusk, Jan Rokita sam wystrzelił się na polityczny margines. Zamiast po woltaire’owsku zająć się pielęgnowaniem własnego ogródka, wolał rzucać kamyki do cudzego. A czas nie stał w miejscu.
Kim Rokita może być w polityce dziś, kiedy od władzy wymaga się głównie, żeby rozsądnie ADMINISTROWAŁA i POTRAFIŁA UMIEJĘTNIE PORUSZAĆ SIĘ W GĄSZCZU UNIJNYCH DYREKTYW I PROCEDUR? Czy potrafiłby zaistnieć w polityce europejskiej inaczej, niż strasząc ("Nicea albo śmierć") i masochistycznie dając się besztać niemieckim stewardesom ("Biją mnie Niemcy")?
Po dwóch (istotnych) latach na politycznym poboczu, lepiej żeby pozostał teoretykiem polityki.
Tyle, jeśli idzie o hucpę.
A na poważnie – polecam dwa ciekawe teksty o końcu światowej recesji. Dwa ważne nazwiska i dwie różne perspektywy.
Profesor Gary Becker na swoim blogu:
http://www.becker-posner-blog.com/
I profesor Joseph Stiglitz mocno filozoficznie w Vanity Fair (tak, tak, wiem, to pismo kobiece):
http://www.vanityfair.com/politics/features/2009/07/third-world-debt200907?printable=true¤tPage=all
Acha – w poniedziałek we „Wprost” bardzo ciekawy tekst otwarciowy w dziale Biznes!!!!
Dobrego wieczoru ;)