Wąski zaułek w centrum stolicy regionu La Rioja, Logroño to prawdziwa winiarska instytucja. Oczywiście nikt nie chadza tam degustować, tylko pić. Nie mniej wino jest na Laurel najważniejsze. Obok tapas.
Spędziłem na Calle Laurel ostatni piątkowy wieczór. Było jak zwykle. Cojonudo (grzanki z sadzonym jajkiem i plastrem pikantnego chorizo); champiñones, czy jak mawiają bywalcy „champis” (smażone pieczarki z krewetką); embuchados (krojone w plastry pieczone flaki), obowiązkowa pata negra; szaszłyki z langustynek i ananasów, patatas bravas, tortilla... Jeden bar, jedna przekąska, jeden kieliszek riojy – teraz pija się do tapas w Logroño crianzę 2005.
Calle Laurel leży wprawdzie w centrum starego Logroño, ale niezorientowani mogliby tu nie trafić. Wystarczy zresztą przyjść o niewłaściwej porze, a zaułek sprawia wrażenie gastronomicznego bankruta. Większość barów otwiera się bowiem wieczorem (co wg hiszpańskich standardów oznacza najwcześniej 20:00), a w ciągu dnia calle wygląda na wymarłą.
Szczyt aktywności bywalców Laurel przypada na godziny między 22:00, a północą. Na 200 metrach kusi 40 barów. „Juan y Pinchamé”, „Simpatia”, „Pata Negra”, „Sebas”... Na ulicy panuje tłok – nie wszyscy mieszczą się w ciasnych pomieszczeniach, nie wszyscy chcą się mieścić. Kto już dobije do bufetu i zgarnie swoje tapas i kieliszek riojy – wraca na ulicę.
Po północy calle szybko pustoszeje. Miejscowi przenoszą się do klubów, w inne części miasta. Kiedyś utknąłem zbyt długo w „Stresie” – bodaj jedynym klubie przy samej Laurel i gdy o pierwszej znów znalazłem się na ulicy okazało się, że nie ma śladu nie tylko po ludziach, ale i po śmieciach, których tony zostawili.
Piszę o Laurel, bo rioja nigdzie nie smakuje tak dobrze. Powinna być lekko schłodzona i młoda. Pita pod tapas cieszy owocem, pozostaje bezpretensjonalnym, użytecznym czerwonym winem. Na Laurel jest głośno, ale bezpiecznie. Spędziłem tam co najmniej kilka wieczorów i nigdy nie doświadczyłem nawet cienia agresji. Przeciwnie, wydaje się, że pita w wielkich ilościach rioja łagodzi obyczaje. Czyli jednak można?
Calle Laurel leży wprawdzie w centrum starego Logroño, ale niezorientowani mogliby tu nie trafić. Wystarczy zresztą przyjść o niewłaściwej porze, a zaułek sprawia wrażenie gastronomicznego bankruta. Większość barów otwiera się bowiem wieczorem (co wg hiszpańskich standardów oznacza najwcześniej 20:00), a w ciągu dnia calle wygląda na wymarłą.
Szczyt aktywności bywalców Laurel przypada na godziny między 22:00, a północą. Na 200 metrach kusi 40 barów. „Juan y Pinchamé”, „Simpatia”, „Pata Negra”, „Sebas”... Na ulicy panuje tłok – nie wszyscy mieszczą się w ciasnych pomieszczeniach, nie wszyscy chcą się mieścić. Kto już dobije do bufetu i zgarnie swoje tapas i kieliszek riojy – wraca na ulicę.
Po północy calle szybko pustoszeje. Miejscowi przenoszą się do klubów, w inne części miasta. Kiedyś utknąłem zbyt długo w „Stresie” – bodaj jedynym klubie przy samej Laurel i gdy o pierwszej znów znalazłem się na ulicy okazało się, że nie ma śladu nie tylko po ludziach, ale i po śmieciach, których tony zostawili.
Piszę o Laurel, bo rioja nigdzie nie smakuje tak dobrze. Powinna być lekko schłodzona i młoda. Pita pod tapas cieszy owocem, pozostaje bezpretensjonalnym, użytecznym czerwonym winem. Na Laurel jest głośno, ale bezpiecznie. Spędziłem tam co najmniej kilka wieczorów i nigdy nie doświadczyłem nawet cienia agresji. Przeciwnie, wydaje się, że pita w wielkich ilościach rioja łagodzi obyczaje. Czyli jednak można?