Parlament, partie polityczne, a nawet zwyczajna debata staje się niepotrzebna. Od teraz jednoosobowo prawo w sprawach, które są na tyle dyskusyjne, że nie sposób zmusić do jednakowego ich postrzegania nawet potulnych zazwyczaj posłów PO, regulować będzie Donald Tusk. Tak będzie taniej - a i macherzy od opinii publicznej będą wiedzieć, na kogo należy nacisnąć, by uzyskać odpowiedni efekt.
Niestety to, co napisałem, nie jest przesadą. Decyzja w sprawie in vitro pokazuje, że premier ma w głębokim poważaniu już nie tylko zasady moralne czy chociażby wątpliwości niemałej części Polaków (także tych należących do jego partii), ale także mechanizmy liberalnej demokracji. W normalnym państwie decyzję w sprawie fundamentalnej, bo związanej z kwestiami życia i śmierci, a także tego, czym jest rodzina, muszą przejść przez parlament. A jeśli nie jest się w stanie tych spraw przez parlament przeprowadzić, to czeka się cierpliwie, aż metodami demokratycznymi utrze się jakiś prawny (bo moralny jest niemożliwy) kompromis.
Premier jednak uznał, że na takie drobiazgi jak demokracja liczyć nie może, bo on potrzebuje silnego poparcia mainstreamowych mediów już teraz, zaraz. A żeby na nie liczyć musi rzucić mediom na żer choć jedną ważną dla nich sprawę. Za najprostszą do załatwienia uznał in vitro, więc zdecydował się na ogłoszenie, że niezależnie od parlamentu on, własną premierowską wolą, ofiaruje nasze pieniądze, które wzbogacą jeszcze (i tak nieubogie) kliniki zapłodnienia pozaustrojowego. Niech umierają chorzy na raka, co tam 80 procent chorych na SM, który nie mają dostępu do refundowanych leków – przecież za 150 baniek można kupić sobie poparcie mediów i niemałej części opinii publicznej.
W ten sposób Donald Tusk pokazał (nie po raz pierwszy, ale tym razem niezwykle otwarcie), że demokracja nie ma dla niego znaczenia, gdy uprawia politykę. Polska nie ma być dla niego ani czarna, ani tęczowa – ma być brunatna, to znaczy całkowicie zależna od woli führ..., tfu, premiera, jednoosobowego przywódcy. Przywódcy, który nie może liczyć się z takimi drobiazgami, jak sumienia własnych posłów, czy problemami, jakie mają katolicy musząc płacić podatki na działania, które są ich zdaniem całkowicie niemoralne. A są one niemoralne, nie dlatego, że są sprzeczne z wiarą katolicką, ale dlatego, że ich ceną jest choćby 60 tysięcy zarodków przechowywanych w lodówkach. Rozmrożenia przeżyje 60 procent z nich (jeśli kiedykolwiek zdecydujemy się na ich odmrożenie), a urodzi się kilka procent... Innym kosztem jest selekcja prenatalna, dokonywana na szkle, w której wybiera się „żywotniejszych” a innych skazuje na śmierć. A do tego dochodzi problem ojcostwa i macierzyństwa, które w przypadku zabiegów in vitro heterogenicznego podlegają głębokiej dekonstrukcji
Można nie podzielać tych obaw - ale jeśli szanuje się demokrację, trudno lekceważyć obywateli, którzy je żywią. Ich reprezentanci zasiadają w Sejmie (i wiele wskazuje na to, że jest ich więcej, niż zwolenników myślenia bezrefleksyjnych zwolenników in vitro). I omijanie ich, lekceważenie i wprowadzanie jedynowładztwa jest lekceważeniem wyborów Polaków i samej demokracji.
Premier jednak uznał, że na takie drobiazgi jak demokracja liczyć nie może, bo on potrzebuje silnego poparcia mainstreamowych mediów już teraz, zaraz. A żeby na nie liczyć musi rzucić mediom na żer choć jedną ważną dla nich sprawę. Za najprostszą do załatwienia uznał in vitro, więc zdecydował się na ogłoszenie, że niezależnie od parlamentu on, własną premierowską wolą, ofiaruje nasze pieniądze, które wzbogacą jeszcze (i tak nieubogie) kliniki zapłodnienia pozaustrojowego. Niech umierają chorzy na raka, co tam 80 procent chorych na SM, który nie mają dostępu do refundowanych leków – przecież za 150 baniek można kupić sobie poparcie mediów i niemałej części opinii publicznej.
W ten sposób Donald Tusk pokazał (nie po raz pierwszy, ale tym razem niezwykle otwarcie), że demokracja nie ma dla niego znaczenia, gdy uprawia politykę. Polska nie ma być dla niego ani czarna, ani tęczowa – ma być brunatna, to znaczy całkowicie zależna od woli führ..., tfu, premiera, jednoosobowego przywódcy. Przywódcy, który nie może liczyć się z takimi drobiazgami, jak sumienia własnych posłów, czy problemami, jakie mają katolicy musząc płacić podatki na działania, które są ich zdaniem całkowicie niemoralne. A są one niemoralne, nie dlatego, że są sprzeczne z wiarą katolicką, ale dlatego, że ich ceną jest choćby 60 tysięcy zarodków przechowywanych w lodówkach. Rozmrożenia przeżyje 60 procent z nich (jeśli kiedykolwiek zdecydujemy się na ich odmrożenie), a urodzi się kilka procent... Innym kosztem jest selekcja prenatalna, dokonywana na szkle, w której wybiera się „żywotniejszych” a innych skazuje na śmierć. A do tego dochodzi problem ojcostwa i macierzyństwa, które w przypadku zabiegów in vitro heterogenicznego podlegają głębokiej dekonstrukcji
Można nie podzielać tych obaw - ale jeśli szanuje się demokrację, trudno lekceważyć obywateli, którzy je żywią. Ich reprezentanci zasiadają w Sejmie (i wiele wskazuje na to, że jest ich więcej, niż zwolenników myślenia bezrefleksyjnych zwolenników in vitro). I omijanie ich, lekceważenie i wprowadzanie jedynowładztwa jest lekceważeniem wyborów Polaków i samej demokracji.