Trump nie zwalnia

Trump nie zwalnia

Prezydent Donald Trump i Hayden Williams na Conservative Political Action Conference
Prezydent Donald Trump i Hayden Williams na Conservative Political Action Conference Źródło: Newspix.pl / ABACA
Pełne energii, metafor, wyczucia politycznego timingu, trwające ponad 2,5 godziny przemówienie nawet przez część liberalnych komentatorów zostało nazwane „reelekcyjnym”. Dzisiaj po stronie demokratycznej nie widać nikogo, kto mógłby zagrozić Trumpowi.

To już moja polityczna tradycja. Jak co roku w marcu poleciałem do Waszyngtonu na CPAC (Conservative Political Action Conference) - największą konferencję amerykańskiej prawicy i konserwatystów. W zależności od edycji, od 5 do 10 tys. osób - czołowych polityków, analityków, dziennikarzy i aktywistów - przez kilka dni dyskutowało, balowało i urządzało mniejsze eventy wokół wszystkiego, co w partii republikańskiej piszczy. Mógłbym powiedzieć, że nie byłem gorszy, współorganizując podobne wydarzenie z Jamesem O’Keefeem i Raheemem Kassamem, upijając się na koniec wieczoru z Nigelem Faragem, ale nie to przecież stanowiło istotę sprawy, prawda?

Istotą było co innego - zjawisko tym wyraźniejsze, że w 2019 politycy nie musieli czarować ubiegając się o głosy, ponieważ nie mają przed sobą żadnych wyborów. Otóż republikanie, czy to im się podoba, czy nie, w ogromnej mierze stali się partią Donalda Trumpa. Uważam, że to dobrze i od tego trendu raczej nie ma odwrotu. W czym się jednak przejawia? Do tej pory wielu republikanów od dekad świetnie układało się z waszyngtońskimi liberalnymi elitami, tworząc wrażenie, że za cenę pozostania w kółeczku adoracji pójdą na daleko idące polityczne kompromisy. Trudno inaczej wytłumaczyć długofalowe szkody wyrządzone w polityce migracyjnej, przy zawieraniu niekorzystnych dla USA umów handlowych czy kwestii niedostatecznej ochrony granic. W dużym uproszczeniu - na takim stanie rzeczy korzystali głównie oni, wielcy bankierzy i okopani na swoich pozycjach „możni tego świata”. Przysłowiowy John Smith, pracujący w upadającej fabryce Pasa Rdzy, został zapomniany nie tylko przez związkowców i demokratów, ale również przez republikański establishment. I właśnie po tych wyborców sięgnął Donald Trump, odbijając Ohio, Wisconsin i Pensylwanię. Republikański mainstream z oporami, ale jednak nauczył się, że jeśli chce powtórzyć sukces prezydenta, musi zacząć rozmawiać z elektoratem podobnym językiem i proponować mu podobne rozwiązania.

Tę postawę widać było szczególnie podczas głośnego i szeroko komentowanego przemówienia dziennikarki i publicystki Michelle Malkin, która w swoim dosyć agresywnym przemówieniu wytknęła hipokryzję i sprzedajność republikańskim liderom takim jak Paul Ryan czy Mitch McConnell. W pewnym momencie powiedziała nawet, że to ugodowy „duch Johna McCaina” doprowadził nas do tego kryzysu tożsamości partii. I do sytuacji, w której Trump nie może załatwić rzeczy, które obiecał - wybudować muru, w zamian za to radykalna lewica umacnia się w kolejnych przyczółkach, posługując się zmasowaną propagandą medialną, internetową oraz poprawnością polityczną, wypychając konserwatywnych liderów poza nawias debaty publicznej i uniwersyteckiej. Weźmy na przykład choćby aktywistkę Laurę Loomer czy Alexa Jonesa z Info Wars - którzy zostali wyrzuceni z YouTube i Facebooka. O Facebooku i jego algorytmach, blokujących zasięgi konserwatywnych treści opowiadał z kolei James O’Keefe. Odpowiedzią, co nadal nie wszystkim się spodobało, musi być większa asertywność i ostrość działania, jej zdaniem najskuteczniej realizowana przez Donalda Trumpa.

I to właśnie jego przemówienie, trwające ponad 2,5 godziny, było najlepszym dowodem, że ma rację. Pełne energii, metafor, wyczucia politycznego timingu - nawet przez część liberalnych komentatorów - zostało nazwane „reelekcyjnym”. Trump, choć wiele osób się tego po nim nie spodziewało, portretując obraz rozpadającej się administracji i człowieka, który załamany nerwowo nie będzie chciał ponownie kandydować, nie wykazuje oznak zmęczenia polityką. Nie zapomniał, kim jest jego bazowy elektorat, i że on - a nie CNN - pokochał go za proste poczucie humoru i proste mówienie prawdy o kraju, w którym żyją. Dzisiaj po stronie demokratycznej nie widać nikogo, kto mógłby mu zagrozić.

Źródło: WPROST.pl