Polityka podatkowa

Dodano:   /  Zmieniono: 
Jako że zbliżają się wybory, a okres przedwyborczy to świetna po-ra na przedstawianie projektów reform podatkowych, mamy takich projektów pod dostatkiem, poczynając od propozycji podatku liniowego Platformy Obywatelskiej, przez trzy poselskie projekty dalszego psucia dotychczasowego systemu (wprowadzenie ulgi prorodzinnej, dodatku rodzinnego i ulgi wychowawczej) i bliżej nie sprecyzowane pomysły SLD dalszego powiększania ulg, a na tajnej broni ministra Bauca reklamowanej hasłem "Niższe podatki zamiast ulg" kończąc.
Skoro reformatorów mamy tak wielu, rozsądek nakazuje w zakładach bukmacherskich obstawiać, że nic się nie zmieni. Przynajmniej na lepsze. Na ten wariant można stawiać sto dolarów przeciwko pięciozłotowej cegiełce ("Budujemy wspólny dom"), jaką w 1949 r. PZPR sprzedawała na budowę gmachu warszawskiej giełdy.

Co zamiast ulg?
Hasło "Niższe podatki zamiast ulg" brzmi ładnie. Ma jednak trzy wady. Primo - nie jest prawdziwe. Secundo - stanowi najwyżej "drobny krok w dobrym kierunku". Tertio - nie ma żadnych szans na realizację. Jest to zatem typowa dla rządzącej ekipy "pokazucha", sprzedawana opinii publicznej jako wielki pomysł reformatorski. Autor projektu w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku rozkłada ręce i mówi: "Chciałem". A AWS, co do której nie wiadomo, czy istnieje, ale która bynajmniej projektu nie popiera (trzy wspomniane programy psucia systemu podatkowego też są autorstwa posłów spod jej szyldu), będzie mogła wskazywać na swoje najlepsze intencje i potępiać komunistów.
I wszyscy będą zadowoleni.

Pero, pero bilans nie na zero
Wszyscy - z wyjątkiem podatnika. Ten bowiem nadal będzie się znajdować w sytuacji Tezeusza usiłującego znaleźć drogę w labiryncie przepisów podatkowych. Z tą tylko różnicą, że czyha na niego nie jeden, lecz całe stado Minotaurów skarbowych, a z jakiekolwiek pomocy wychodzą nici. Ale niech się podatnik nie martwi. Gdyby stał się cud i coś z podatkowych pomysłów ministra by wyszło, miałby jeszcze gorzej. Co bowiem proponuje pan minister? Chciałby obniżenia podatku dochodowego od osób fizycznych. W 2002 r. obowiązywałyby stawki 18,5 proc. i 37 proc., w 2003 r. - 18 proc. i 36 proc., w roku 2004 - 17,5 proc. i 35 proc., a w 2005 r. - 17 proc. i 34 proc. Przesunięto by także progi podatkowe. Obecnie trzydziestoprocentowy podatek płaci się od dochodu przekraczającego 37 034 zł, a czterdziestoprocentowy - gdy dochód jest wyższy niż 74 049 zł. Po wprowadzeniu zmian wyższą stawkę podatku podatnicy płaciliby w 2002 r. i 2003 r. po przekroczeniu 74 049 zł (w cenach z roku 2001, czyli progi byłyby waloryzowane), a od 2004 r. - dopiero po przekroczeniu 148 098 zł. Ponadto system miałby być uproszczony dzięki likwidacji 56 rodzajów ulg i odliczeń, w tym ulgi remontowej, budowlanej, a także możliwości wspólnego opodatkowania się małżonków i osób samotnie wychowujących dzieci. W zamian za to wycofano by prawie wszystkie ulgi, a niektóre dochody dziś wolne od podatku (na przykład zasiłki kombatanckie) opodatkowano. Brzmi to bardzo ładnie. Ale tylko do momentu, gdy podatnik weźmie ołówek i zacznie liczyć.

Cud! Średnia niższa od minimum
A nawet nie musi liczyć ani sięgać po swoje formularze podatkowe. Wystarczy, że przeczyta w prasie, iż przeciętna efektywna stopa procentowa, jaką zapłacił w roku 2000, wynosiła 15,96 proc., oraz że pamięta ze szkoły podstawowej, iż średnia ma tę właściwość, że zawiera się w przedziale między wielkością minimalną i maksymalną. Nie będzie mógł zrozumieć, jak to możliwe, że tracąc ulgi i przywilej wspólnego rozliczania się z ubogą małżonką (czyli płacenia podatku wedle stopy wynoszącej średnio 16 proc.), będzie mógł zarobić na zmianie stopy podatkowej aż 18,5 proc. Jak to możliwe - zapyta ministra Bauca - że minimum ma być większe od średniej? I gdzie - pyta już sam siebie - jest tu mój interes? A dodatkowo może przeczytać w wyliczeniach ministerstwa, że po wprowadzeniu proponowanych zmian w 2002 r. budżet centralny straciłby 767 mln zł, samorządy - 341 mln zł, ZUS i KRUS łącznie 367 mln zł oraz Fundusz Pracy - 30 mln zł. A zatem zakładając dochód na poziomie łaskawie objętym obniżką progów (37 034 zł), nasz podatnik traci 2,5 proc., płacąc wyższy podatek (bądź co bądź 920 zł) i dodatkowo naraża finanse publiczne na ubytek 1,2 mld zł.
"No, dobrze - mówi podatnik - jeśli oni tracą, to niech i ja stracę. Może za to coś zyskam na uproszczeniu rozliczeń?" Niestety, niewiele. Utrzymanie kwoty wolnej od podatku oraz dwóch skal podatkowych sprawia, że nadal większość podatników będzie się musiała rozliczać samodzielnie, wypełniać zeznania i pracowicie rachować: należny podatek, pobraną składkę i kwotę rozliczenia z urzędem skarbowym. Nadal także - jeżeli się okaże, że nadpłacili - będą przez trzy miesiące nieodpłatnie kredytowali budżet państwa. Czy w tej sytuacji można się dziwić, że w kinach porno filmy wyświetla się od tyłu, a publiczność z wypiekami czeka na scenę, kiedy bohater dostaje zwrot pieniędzy?

Na nie to ja mam...
Nie da się przeprowadzić reformy podatkowej tak, aby - przejściowo - nikt na niej nie stracił. Dlatego wprowadzanie jakichkolwiek zmian ma sens dopiero wtedy, gdy spełnione są równocześnie trzy warunki: w w dłuższej perspektywie wszyscy zyskują w od początku wszyscy podatnicy zyskują na uproszczeniu rozliczeń w uproszczenie rozliczeń prowadzi do obniżenia kosztów poboru podatków dzięki zwolnieniu "mocy kontrolnych" i zmniejszeniu strat fiskusa z tytułu przegranych procesów (ta pozycja kosztów jest najsłodszą tajemnicą ministra Bauca; tutaj powiedzieć możemy tylko tyle, że jest to kwota niemała).
Tradycyjnie już pan Bauc napisze, że się go czepiam. Mimo to muszę zdecydowanie stwierdzić, że wspomniane kryteria (w przeciwieństwie do propozycji Leszka Balcerowicza i Platformy Obywatelskiej) jego projekt spełnia jedynie w stopniu nieznacznym. Co najwyżej można go uznać za "drobny krok we właściwym kierunku". Czy zatem warto się na niego przygotowywać? Zwłaszcza że z góry wiadomo, iż to tylko na pokaz i tak naprawdę owego kroku nie będzie można wykonać.
Nie warto! Wiemy to już od roku 1980. To wtedy Stefan Bratkowski, słysząc o miałkim projekcie reformy zgłaszanym w nadziei, "że może przejdzie" (oczywiście nie przeszedł), powiedział: "Na nie to ja mam Zośkę Loren". Głęboko do serca wziąłem sobie słowa mistrza. I od tej pory Gieni Poszepszyńskiej nie podrywam. Na nie to ja mam Zośkę Loren. Zwłaszcza że o Gieni złośliwi mawiają, iż jest seksualnie oziębła.

Więcej możesz przeczytać w 21/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.