Gra stopami

Dodano:   /  Zmieniono: 
Dlaczego nasza gospodarka nie reaguje na zmiany stóp procentowych
Pan Bóg, tworząc świat, stworzył także popyt, podaż i cenę. Przez lata popyt, podaż i cena żyły swobodnie, kooperując z sobą. A gospodarka - że zacytuję mistrza, jakim był ogrodnik z opowieści Kosińskiego (pamiętna rola Petera Sellersa) - przypominała ogród. Był czas siewu i czas plonów. Była jesień i zima. Nie wiem, komu to przeszkadzało, ale człowiek zaczął przy cenach majstrować. I choć nie jestem tak ortodoksyjny jak mormoni (którzy twierdzą, że skoro urodziliśmy się bez parasola przymocowanego do głowy, to powinniśmy moknąć), myślę, że z tego majstrowania nic dobrego nie wynika. Zwłaszcza kiedy majstrujemy przy tak ważnej cenie jak stopa procentowa.

Nieustający pedikiur
Świat oszalał na punkcie stóp. Martwią się o swoje Japończycy (i z tego zmartwienia zmniejszyli je niemal do zera). Martwią Amerykanie, którzy 20 marca obniżyli je, a potem wstrzymywali oddech, czekając, czy 15 maja Fed dokona ponownej ich obniżki (już wiemy, że obniżył ją o pół procent). Martwią się też zachodni Europejczycy, którzy dość długo czekali na to, by podobny zabieg przeprowadził Europejski Bank Centralny, i doczekali się go dopiero 9 maja. Polacy nieco się dziwią tym zmartwieniom, zwłaszcza że chodzi o zmiany rzędu 0,25-0,5 punktu procentowego. Dla nas jest to minimalny pedikiur. W Polsce zmiany, jeżeli następują, mają skalę co najmniej punktu procentowego. Co prawda, licząc proporcjonalnie (czyli w tak zwanych punktach bazowych), są to zmiany dokładnie takie same. Nas jednak 50 czy 100 punktów bazowych nie zadowala. Polscy luzacy (zwolennicy poluzowania polityki monetarnej) chcieliby zmiany o 3-4 punkty procentowe, czyli o 300 punktów bazowych, a rekordzista minister Jerzy Kropiwnicki "zażądał" nawet 6 punktów procentowych. Jak łatwo zauważyć, to już nie byłoby skrócenie paznokci, tylko obcięcie palców przez łże-Kopciuszka, który chciał włożyć królewski pantofelek.

Co mogą stopy?
Rozumowanie luzaków jest następujące: zmniejszymy stopy procentowe banku centralnego, to banki komercyjne obniżą oprocentowanie. Jak potanieją kredyty, ludzie będą mieć więcej pieniędzy i wzrośnie popyt. A jak ludzie będą więcej kupować, to gospodarka wytworzy więcej dóbr. Zniknie bezrobocie i głód, bowiem bezczynni rolnicy dostarczą kiełbasy głodnym bezrobotnym. Ci, jak się najedzą, ruszą do pracy, aby budować mieszkania dla bezdomnych. I życie stanie się lżejsze i weselsze. Jest to rozumowanie bardzo proste. Tak proste jak klatka piersiowa Pameli Anderson i jak owa klatka piękne. Niestety, równie też prawdziwe.

Między Argentyną i Japonią
Argentyna (przed wojną, czyli przed eksperymentami, jeden z najbogatszych krajów) w latach 80. namiętnie korzystała z pomysłu podkręcania koniunktury poprzez obniżanie stóp. Rezultat? W 1989 r. ustanowiła niekwestionowany rekord świata: ceny wzrosły o 9 tys. proc.
W Japonii jesienią ubiegłego roku stopy banku centralnego w porywach spadały do minus 0,1 proc. Innymi słowy, bank centralny rozdawał pieniądze darmo, a nawet trochę gotów był dopłacać. I co? I nic. Ani obrót pieniężny, ani popyt się nie powiększały. Każdej bowiem próbie wepchnięcia na rynek dodatkowej porcji pieniądza towarzyszyło równe co do wielkości zwiększenie lokat.
A zatem obniżając stopy procentowe, musimy się liczyć z dwoma niebezpieczeństwami: pułapką inflacyjną (która powoduje, że w następstwie nadmiernego wzrostu popytu zamiast produkcji rosną ceny) i pułapką płynności (sprawiającą, że popyt urosnąć nie chce). Bojąc się tych zagrożeń, banki centralne krajów, w których politycy mają pewien szacunek dla ekonomii, zmieniają stopy procentowe rozważnie i na zasadzie "precyzyjnego dostrajania" bardzo nieznacznie. Dlatego zawsze takiej decyzji towarzyszą wielkie emocje. A my?

I wiatr, i armia
Porzekadło mówi, że nieszczęśliwego trapi albo wiatr wiejący w oczy, albo pokojowy przemarsz Armii Czerwonej przez podwórko. Coraz częściej dochodzę do wniosku, że Polska to kraj bardzo nieszczęśliwy.
Mówienie o radykalnej obniżce stóp w kraju, który ma galopującą sześcioprocentową inflację i w którym w cztery miesiące wykorzystuje się niemal cały roczny plan deficytu budżetowego, wskazuje na lekkie niezrównoważenie ekonomiczne mówiącego. Przypomina to wypicie tęgiego klina, aby sprawniej prowadzić samochód na kacu.
"Furda rozsądek! - mawia tymczasem zdrowy trzon narodu. - Mnie klin pomaga. Może zatem pomoże i gospodarce". Tu jednak zaczynają się schody. Okazuje się bowiem, że znana nam gospoda zamieniła się w klub AA i klina nie ma. Marna polityka fiskalna doprowadziła do sytuacji, w której oddziaływanie Rady Polityki Pieniężnej na oprocentowanie kredytów w bankach komercyjnych niemal zanikło. Budżet pożycza dużo, czyli drogo, a żaden bank, który zarabia 15-16 proc., kupując pewne papiery skarbowe, nie będzie się palił do udzielania tanich pożyczek. No bo po co?

Pułapka płynności
Co gorsza, na naszym poziomie (jaki kraj, taki poziom) mamy własną pułapkę płynności. Stopy NBP spadły jednak w tym roku o 2 punkty procentowe. Przed dwoma laty taka sama obniżka spowodowała gwałtowny wzrost popytu i skok inflacji z 5,4 proc. do 11 proc. A dzisiaj nic, cisza i spokój. Hipoteza, którą tu prezentuję, głosi, że hamowanie popytu jest w sporej mierze niezależne od stóp procentowych i wynika z wyczerpania się efektu popytu odroczonego. Szalona dynamika konsumpcji po roku 1990 spowodowana była tym, że wygłodniały naród wpuszczony do Peweksu chciał przede wszystkim nasycić konsumpcyjne chucie. Dla jednych marzeniem był samochód, dla innych - szynka czy pół litra. I do "wielkiego żarcia" naród przystąpił, nie zważając na cenę (do 1998 r. żadne zmiany oprocentowania kredytu nie hamowały popytu na samochody). Tyle że dziesięć lat szaleństw nasyciło chucie i okazało się, iż konsumpcja bez sensu jest jak seks bez miłości. Naród tedy zmądrzał i długo ogląda każdy milion, zanim go wyda.

Gospodarka precyzyjnie rozstrojona
Co więcej, zamiast wydawać, woli zanieść do banku i cieszyć się, że sam śpi, a procenty mu rosną. I to bardzo dobrze. Czy można jednak coś zrobić, żeby ludzie nie tylko oszczędzali, ale także więcej pracowali, wydawali i inwestowali? Teoretycznie tak. Trzeba by odbiurokratyzować ekonomię, zliberalizować rynek (również pracy) i zlikwidować deficyt budżetowy. Wówczas gospodarka odzyska wrażliwość na "precyzyjne dostrajanie", choć oczywiście i wtedy pozostanie pytanie fundamentalne: skoro jest zdrowa i radzi sobie sama, to po co nią manipulować? Przecież czasem lepiej zmoknąć, niż śmiesznie wyglądać z parasolem wbitym w głowę.

Więcej możesz przeczytać w 21/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.