Bitwa pod Cannes

Dodano:   /  Zmieniono: 
Po co nam festiwale filmowe

Wielkim festiwalom filmowym zarzuca się, że są targowiskami próżności, służą interesom najbogatszych producentów, zapewniają uczestnictwo tylko garstce uprzywilejowanych, wymuszają porównywanie piernika z wiatrakiem. Jest w tym źdźbło prawdy. Ale prawdą jest przede wszystkim to, że festiwale pozwalają bardzo szybko się zorientować, ku czemu zmierza jedna z najżywotniejszych sztuk. Jury Cannes 2001 pod wodzą Liv Ullmann nieźle wywiązało się ze swego zadania. Pierwsza i druga nagroda, dla "Pokoju syna" Włocha Nanniego Morettiego i "Pianistki" Austriaka Michaela Hanekego, dostały się najlepszym filmom festiwalu (dobę wcześniej tak właśnie uszeregowaliśmy filmy do Nagrody Krytyki Międzynarodowej FIPRESCI). Przyznanie austriackiemu filmowi aż trzech nagród - bo jeszcze za aktorstwo kobiece (Isabelle Huppert) i męskie (Benoit Magimel) - pozbawiło jednak jury możliwości wyróżnienia znakomitego Michela Piccoli za rolę we "Wracam do domu". Debiutancki "No Man’s Land" Bośniaka Tanovicia słusznie uhonorowano za scenariusz, natomiast próba udobruchania Amerykanów podziałem nagrody za najlepszą reżyserię między "Człowieka, którego tam nie było" Joela Coena i sknoconą przez Davida Lyncha "Aleję Mulholland" wywołała uśmiechy politowania. Ale mogło być gorzej.

Filmy budzące podziw
Obserwując wielkie festiwale, chętnie odstępuję od tradycyjnego podziału filmów na dobre i złe. Wprowadzam trzecią kategorię: budzące podziw. Często są to obrazy irytujące, nawet technicznie niedoskonałe (doskonałość rzadko idzie w parze z nowatorstwem), ale myślimy o nich: "Do licha, jak on to zrobił?".
Zakończony właśnie festiwal w Cannes uważam za udany (a mam skalę porównawczą, bo uczestniczyłem w nim po raz trzydziesty siódmy) - poza filmami bardzo dobrymi zaprezentowano także filmy budzące podziw. O dwóch pisałem przed tygodniem: o "No Man’s Land", wysnuwającym z jednej sytuacji wiele prawd o konfliktach bałkańskich, i o japońskim "Pulsowaniu", które sprawiło, że zdziecinniały gatunek horroru wydoroślał i stał się bardziej współczesny.
Michel Piccoli, jeden z najlepszych żyjących aktorów (którego skrytykowałem jako kiepskiego reżysera "Czarnej plaży" z Radziwiłowiczem), zagrał główną postać - aktora właśnie - we "Wracam do domu". Ten mądry film Portugalczyka Manoela de Oliveiry, fenomenalnie żywotnego, 94-letniego nestora sztuki filmowej, mówi o starości, wycofywaniu się z życia człowieka tracącego nagle wszystkich bliskich poza małym wnukiem. Dzięki ascezie reżyserii Oliveira wydobywa zabiegi bohatera o dochowanie wierności aktorskiemu powołaniu i doznawanie pełnej radości z faktu bycia dziadkiem.
Podobnie fascynuje "Pianistka" Hanekego. Od pamiętnych "Funny Games" traktuje się tego reżysera jako skandalistę. Ale bywa, że skandale ujawniają ważkie prawdy o mrocznej stronie naszego życia. Wspaniały duet aktorek - Isabelle Huppert i Annie Girardot - otwiera na oścież wrota do piekła dewiacji seksualnych, powstających na skrzyżowaniu drapieżnie władczej miłości macierzyńskiej i nieustannego nacisku cywilizacji filmów porno i sex shopów.
Tu porzucę na chwilę kategorię podziwu, by wtrącić dwa filmy "tylko" dobre, ale bliskie tematem. W "Pornografie" Bertranda Bonello tytułowy filmowiec walczy o respekt gardzącego nim syna. Mimo specyfiki przedstawianej profesji film niejednokrotnie zmusza nas do utożsamiania się z bohaterem. "Próba generalna" Catherine Corsini zaś to portret dwóch przyjaciółek. Obie chciały zostać aktorkami, udało się jednej. Lubią się, ale po jednej stronie uczucie jest zdecydowanie gorętsze. To musi zaiskrzyć i zgasnąć, w deszczu, w nostalgicznej scenie końcowej, w światłach na mokrym asfalcie.
Filmem równocześnie budzącym podziw i perfekcyjnie zrealizowanym okazał się "Pokój syna", jedyny na festiwalu, który wycisnął łzy. Jak we "Wracam do domu" chodzi w nim o nagłe odejście kogoś bliskiego: syna wziętego i zadowolonego z siebie psychoanalityka. Jest zapewne banałem stwierdzanie, że po takiej tragedii trzeba żyć dalej. Ale właśnie odkrywcze pokazanie, na czym to polega, stanowi o sile stylu Morettiego.
Sensacją stał się fakt, że po 28 latach w konkursie w Cannes pojawił się film animowany - "Shrek" Vicky Jenson i Andrew Adamsona. Nie jest to surrealistyczna alegoria filozoficzna, lecz przewrotny film z potworem ludożercą, ognistym smokiem, okrutnym władcą i piękną uciśnioną księżniczką, w dodatku posługujący się wątkami z historii o trzech małych świnkach, Robin Hoodzie i siedmiu krasnoludkach. To film, który bezczelnie nicuje nasze wspomnienia z dziecinnych lektur, zamienia plusy na minusy, a nawet samo pojęcie fizycznego piękna poddaje bezlitosnej rewizji.
Mistrz Nowej Fali Jean-Luc Godard zaskoczył "Pochwałą miłości". Jego dzieła stanowić będą historię kina, ale dotyczy to raczej tych sprzed 30 lat. Dziś reżyser dostarcza nie tyle gotowe filmy, ile bruliony szkiców, ledwie nadążających za jego rozpętaną wyobraźnią, inteligentnych, błyskotliwych, ale nie tworzących zamkniętych całości. W "Pochwale miłości" jest nawet zaczątek akcji. Ktoś poza kadrem mówi, że przygotowuje - film? operę? powieść? - o trzech parach, których miłość przechodzi cztery fazy: urzeczenia, spełnienia, rozstania i pogodzenia. Potem jednak tych par nie widzimy, są tylko nie powiązane sytuacje, cytaty literackie, aluzje do znanych filmów, złote myśli, przekolorowane pejzaże zdjęte kamerą wideo. Materiału tu na pięć filmów, ale trudno dostrzec ten szósty.

Hollywood w Cannes
Z obrazów pokazywanych na festiwalu zapewne najprędzej zobaczymy w Polsce produkcje z Hollywood. Wśród 24 filmów głównego konkursu znalazło się ich pięć. Poza widowiskiem "Moulin Rouge" i opisanym powyżej "Shrekiem" były to trzy obrazy bardzo różnej jakości, choć wszystkie opatrzone znakomitymi nazwiskami. Rozczarowanie, jakiego doznaje się po projekcji filmu kiepskiego, jest tym głębsze, im sławniejszy jest twórca. Tak zdarzyło się z Davidem Lynchem, którego całkiem niedawno polscy krytycy nagrodzili Złotą Taśmą za "Prostą historię". Tym razem reżyser wrócił do karkołomnych rojeń "Zagubionej autostrady". "Aleja Mulholland" okazała się niezdarnym zlepkiem pomysłów, łączonych szantażującym widza montażem i bezsensownymi przemianami postaci. Lepiej przyjęto "Człowieka, którego tam nie było" Joela Coena, film zręczny, inteligentnie rozegrany, aktorsko wręcz popisowy. Mnie jednak bardziej przekonało "Przyrzeczenie" Seana Penna według scenariusza na podstawie tekstu Friedricha Dürrenmatta. Jack Nicholson bezbłędnie kreuje tutaj postać policjanta na emeryturze, owładniętego obsesją rozwikłania zagadki kryminalnej. W zakończeniu zostanie ona rozwikłana dla niego i dla widzów, ale nie dla pozostałych bohaterów.

Jerzy Płażewski
Więcej możesz przeczytać w 21/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.