Prawo kasty

Dodano:   /  Zmieniono: 
Korporacje zawodowe niszczą wolny rynek i konkurencję
Jesteś absolwentem prawa i chcesz zostać notariuszem - można ci tylko współczuć. Dostanie się na aplikację notarialną graniczy z cudem: Izba Notarialna w Warszawie w tym roku nie przeprowadza w ogóle naboru, a w innych miastach jest tylko kilka miejsc wolnych. Jeśli jednak cud się zdarzy, a w dziewięciu na dziesięć wypadków jest to możliwe tylko wtedy, gdy pochodzisz z prawniczej rodziny, musisz pomyślnie przejść konkurs kwalifikacyjny. Składają się na niego: test pisemny, egzamin ustny i egzamin z "poprawnego formułowania myśli". Potem czekają cię dwa lata aplikacji i dwa, cztery lata asesury. Wreszcie egzamin końcowy i w wieku 30 lat możesz już otworzyć kancelarię notarialną. Teoretycznie, bo czasem Izba Notarialna nie akceptuje twojego wniosku o lokalizację, proponując otwarcie kancelarii w miejscowości położonej 100 km dalej.
- Korporacje zamknęły dostęp do zawodu najlepszym studentom i stworzyły system, w którym króluje nepotyzm: dotyczy to zarówno przyjęcia na aplikację, jak i dopuszczenia do zawodu - mówi prof. Stanisław Waltoś, wiceprzewodniczący Komitetu Nauk Prawnych PAN.

Korporacjonizm, czyli system antyrynkowy
Sposobów na hamowanie dopływu świeżej krwi jest wiele. - Można na przykład stwierdzić, że w ogóle nie ma wolnych miejsc na danej aplikacji, wydłużać czas jej trwania, a nawet odmówić wpisania na listę uprawnionych do wykonywania zawodu - mówi dr Robert Kmieciak, znawca samorządu zawodowego z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.
W ten sposób likwiduje się rynek i konkurencję, dzięki której podnosi się jakość usług. Jeśli działa prawo popytu i podaży, to rynek sam określa, ilu potrzeba specjalistów. Reglamentowanie zawsze jest szkodliwe: klient otrzymuje gorszy i droższy produkt. Nie znaczy to oczywiście, że dzieci notariuszy czy lekarzy muszą być złymi fachowcami. Przeciwnie, często są najlepsze. O tym nie powinny jednak decydować korporacje zawodowe. Pół biedy, gdy usługi korporacji są na wysokim poziomie. Wystarczy jednak kontakt z biurem notarialnym czy przychodnią, by się przekonać, że jest inaczej.

Reglamentacja, czyli klub wybranych
Do niedawna, żeby zostać biegłym rewidentem, trzeba było mieć wyższe wykształcenie, odbyć dwuletnią praktykę, po czym zostać przyjętym na dwuletni kurs przygotowawczy. Po jego zaliczeniu i zdaniu egzaminów można się było starać o przyjęcie na dwuletnią aplikację, która kończyła się kolejnymi egzaminami. Ten system powodował, że uprawnienia do wykonywania zawodu uzyskiwało się dopiero po sześciu latach. Teraz wystarczy tytuł licencjata, roczna praktyka, dwuletnia aplikacja i dziesięć egzaminów. Radość potencjalnego adepta jest jednak przedwczesna: przez 10 lat w całym kraju udało się to jedynie 398 osobom. Kasta biegłych rewidentów nie zamierza dopuścić konkurencji tylko dlatego, że uproszczono procedurę.
W Polsce jest ponad 6 tys. biegłych rewidentów (średnia wieku w tej profesji zbliża się do 60 lat) i w 95 proc. są to osoby, które nabyły prawo do wykonywania zawodu bez aplikacji i zdawania egzaminów. - Chodzi wyłącznie o pieniądze. Im mniej osób zostanie dopuszczonych do zawodu, tym większy kawałek tortu przypadnie tym, którzy już są w klubie. Warto pamiętać, że koszt sprawdzenia bilansu w małej firmie to co najmniej kilka tysięcy złotych, zaś w wielkiej - od 300 tys. zł wzwyż - tłumaczy Helena Góralska, posłanka Unii Wolności.

Nepotyzm, czyli metryka zamiast dyplomu
Najlepszym udokumentowaniem umiejętności kandydatów na aplikację adwokacką nie jest dyplom, lecz odpis aktu urodzenia. Dlatego ponad połowa przygotowujących się do tego zawodu to osoby z rodzin prawniczych. Kastowy system został jeszcze ostatnio wzmocniony: aby dostać się na aplikację adwokacką, trzeba przedstawić promesę gwarantującą, że "aplikant będzie podlegał szkoleniu na podstawie korporacyjnego stosunku pracy, zawartego z patronem, zespołem adwokackim lub spółką, w której patron wykonuje zawód adwokata". Bardzo rzadko ktoś spoza prawniczej korporacji ma taką szansę, tym bardziej że w izbach adwokackich na jedno miejsce aplikanta przypada kilkunastu kandydatów.
Broniąc swego status quo, okręgowe rady notarialne często podejmują uchwały o nieprzeprowadzaniu w danym roku konkursu na aplikację. W 1999 r. Sąd Najwyższy uznał to za sprzeczne z konstytucją i międzynarodowym paktem praw gospodarczych, społecznych i kulturalnych. Sama forma konkursu, na podstawie którego dokonuje się naboru, też nie chroni przed kastowością. - Z drugim wynikiem zaliczyłem test pisemny, równie dobrze przeszedłem egzamin ustny, komisja konkursowa uznała jednak, że nie umiem formułować myśli, i nie dopuściła mnie do aplikacji - mówi Adam Płociński, który od trzech lat bezskutecznie procesuje się z Krajową Radą Notarialną. Naczelny Sąd Administracyjny przyznał Płocińskiemu rację, ale KRN nie rozpatrzyła jego odwołania. To dowodzi, że z korporacją nie da się wygrać. - Nie powinno się tworzyć korporacji zawodowej dopóty, dopóki nie wprowadzi się skutecznego nadzoru państwa - uważa prof. Andrzej Zoll, rzecznik praw obywatelskich.

Aplikacja, czyli maszynka do robienia pieniędzy
Świetny interes na naborze aplikantów od lat robi samorząd radców prawnych. Sama opłata za możliwość wzięcia udziału w konkursie kwalifikującym na aplikację wynosi 1000 zł, choć regulamin aplikacji radcowskiej i egzaminu radcowskiego stanowi, że minimalna kwota to 100 zł. W 2000 r. tylko w Warszawie do konkursu przystąpiło 700 osób, zatem korporacja zarobiła na tym 700 tys. zł, i to tylko za możliwość przystąpienia do konkursu. Później zyski rosną w postępie geometrycznym: za 3,5 roku nauki każdy aplikant musi zapłacić ponad 26 tys. zł (w 2000 r. w Warszawie przyjęto na aplikację 224 osoby i w ten sposób samorząd radców prawnych zarobi 5,9 mln zł). Okręgowa Izba Radców Prawnych ma w dodatku prawo co roku podnieść opłaty o 50 proc.
Do tego dochodzi opłata za egzamin i "wpisowe" za umieszczenie na liście aplikantów (sześćdziesięciokrotność składki członkowskiej), a potem na liście radców prawnych (trzydziestokrotność składki członkowskiej, która w 1999 r. wynosiła 30 zł). Aby zostać radcą prawnym, trzeba więc zapłacić ponad 31 tys. zł. I to jeszcze nie koniec. Przekonał się o tym Marcin Gomoła, kierujący zespołem przekształceń kapitałowych przedsiębiorstw w jednej z największych warszawskich kancelarii prawniczych. Gomoła od sześciu lat bezskutecznie próbuje się dostać na aplikację. Za każdym razem okazuje się, że zabrakło miejsc. - Od 1996 r. prowadzę nierówny bój z samorządem radców prawnych. Zaskarżając uchwały samorządu, NSA - jako sąd kasacyjny - dwukrotnie je uchylił i przekazał do ponownego rozpoznania przez samorząd radcowski. Niestety, ani za pierwszym, ani za drugim razem samorząd nie znalazł wystarczających podstaw do zmiany swojej decyzji i w rezultacie na aplikację mnie nie przyjęto - mówi Marcin Gomoła.

Prawo do stażu, czyli medical fiction
Podobne kłopoty jak prawnicy mają chętni do przystąpienia do każdej z piętnastu działających w Polsce korporacji zawodowych (może poza pielęgniarkami). A przecież art. 65 ust. 1 konstytucji każdemu zapewnia wolność wyboru zawodu i miejsca pracy. Obligują nas do tego również ratyfikowane przez Polskę konwencje międzynarodowe. Lekarze, mający ustawowo zagwarantowane prawo do stażu po ukończeniu studiów, muszą się liczyć z tym, że rozwój zawodowy gwarantuje im właściwie tylko staż w klinikach akademickich. Ponieważ w polskich szpitalach jest za dużo lekarzy, specjaliści robią to, co mogą wykonywać stażyści, broniąc się w ten sposób przed konkurencją.
Podobnie jest podczas robienia specjalizacji. Los młodego lekarza nie zależy od jego umiejętności, ale od tego, kto go prowadzi. - O miejscu stażu decyduje zameldowanie i średnia ocen ze studiów - tłumaczy Andrzej Troszyński, rzecznik prasowy Ministerstwa Zdrowia. W rzeczywistości o tym, kogo przyjąć do kliniki akademickiej, decydują profesorowie. A przecież mają oni własne dzieci czekające na odbycie stażu, w kolejce czekają też dzieci kolegów innych specjalności.
- Stworzyliśmy system korporacji, których nikt nie kontroluje. Te zaś zdusiły wolny rynek oraz konkurencję. Co gorsza, ciągle ich przybywa - mówi Helena Góralska. Problem ten już trzy lata temu sygnalizował Komitet Nauk Prawnych PAN, który postulował "celowość powiązania studiów prawniczych z jednolitą aplikacją, wspólną dla pokrewnych zawodów", czyli de facto wyłączenie systemu szkolenia spod jurysdykcji korporacji zawodowych. Do tego samego zmierzała uchwała Rady Legislacyjnej przy Prezesie Rady Ministrów.
Kasty zawodowe nie są polską specyfiką. Nigdzie jednak nie spowodowały takiej jak u nas sytuacji na rynku. Żeby to zmienić, nie trzeba niczego wymyślać. Najlepiej byłoby po prostu zlikwidować wszelkie ograniczenia, a sytuacja unormowałaby się sama. Można też zaadaptować rozwiązania stosowane w innych krajach. W Niemczech młodzi prawnicy zdają egzamin praktyczny, po czym odbywają dwuipółroczne referendarium. Pomyślnie zdany egzamin końcowy umożliwia wybór danej profesji prawniczej. Całość szkolenia organizują i przeprowadzają ministerstwa spraw wewnętrznych poszczególnych landów. W USA dostęp do zawodów prawniczych oparty jest na zasadzie wolnej konkurencji. Przepustką do zawodu jest "BAR examination", czyli egzamin adwokacki kończący roczną praktykę, obejmujący wiedzę z prawa stanowego. Mimo że egzaminy przygotowuje i nadzoruje Amerykańskie Stowarzyszenie Adwokatury, nie ma mowy o jakimkolwiek ograniczaniu dostępu do zawodu. We Francji funkcjonuje system mieszany - państwowo-korporacyjny. Prokuratorzy i sędziowie kształcą się w Narodowej Szkole Magistratury, podlegającej resortowi sprawiedliwości. Aby uzyskać prawo do wykonywania zawodu adwokata, należy jednak odbyć nadzorowaną przez samorząd adwokacki aplikację.
Więcej możesz przeczytać w 22/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.