Sąsiedzi

Dodano:   /  Zmieniono: 
Potrzeba bliskich kontaktów jest w miastach ogromna, tylko że wszyscy oglądają się na innych. Byle nie wyjść na natręta

Mieszkańcy wielkich miast często narzekają na atmosferę wzajemnej obcości i izolacji, a nierzadko i agresywności. We Francji pojawiła się inicjatywa, która ma pomóc zwalczyć tę plagę niejako od podstaw. 29 maja odbyła się tam organizowana już po raz trzeci akcja pod hasłem "Wesołe domy". Chodzi w niej właściwie o rzecz niesłychanie prostą i na pozór oczywistą: żeby ludzie mieszkający w jednym budynku przestali mówić sobie tylko burkliwie "dzień dobry" na schodach, a stali się prawdziwymi znajomymi. Dlatego przynajmniej raz w roku zachęca się ich do wystawienia stołów i krzeseł na chodnik przed domem, przyniesienia butelki dobrego wina i zjedzenia kolacji razem z sąsiadami. Wiele ulic we Francji wygląda wtedy dość oryginalnie: obok kawiarnianych ogródków pojawia się mnóstwo stołów, wokół których zasiadają ludzie z różnych pięter kamienicy, a zdarza się - co za rozmach! - że dochodzi nawet do zbratania mieszkańców sąsiednich kamienic.
Jedną z najbardziej zastanawiających rzeczy jest piorunujące tempo rozszerzania się tej akcji. Pierwszy raz zorganizowali ją w 1999 r. lokalni działacze tylko w jednej dzielnicy Paryża. Pomysł ten tak się spodobał, że w ubiegłym roku podjęto go już w dwudziestu pięciu miastach, a liczbę uczestników akcji oceniano na pół miliona. W tym roku "Wesołe domy" organizują ją już osiemdziesiąt dwa miasta! Oczywiście zawsze można powiedzieć, że tak zaskakujące przejawy dobrej woli i nastawień prospołecznych muszą wzbudzać pewną podejrzliwość, szczególnie w kraju o tak silnych tradycjach centralistycznych jak Francja. Merostwa z pewnością traktują to jako świetny sposób wykazania chęci "pobudzania dialogu społecznego", nie wymagający prawie żadnych nakładów finansowych i zabiegów organizacyjnych. Do odpowiednich resortów płyną zapewne sążniste raporty o tym, jakie to społeczeństwo jest już pobudzone i jak pięknie ziszczają się inne modne ostatnio zaklęcia o "zbliżeniu do obywatela" i wszechogarniającej "solidarności".
Tym razem jednak nawet urzędnicza fasada nie może przysłonić najprostszych spostrzeżeń: że potrzeba bliskich kontaktów jest w miastach ogromna, tylko że wszyscy oglądają się na innych i nikt nie śmie wystąpić z inicjatywą, żeby nie wyjść na natręta. Główną zasługą organizatorów jest właśnie stworzenie punktu startowego i pretekstu do rozwinięcia takiej inicjatywy. Potem wszystko się już toczy samo. Bywa, że nie znający się do tej pory sąsiedzi znajdują sobie nawzajem pracę albo nawet jeden zatrudnia drugiego. Prasa nie szczędzi też budujących historii o tym, jak to emerytka z drugiego piętra poznała prawdziwą wartość czarnoskórej młodzieży snującej się na parterze, której bała się jak zarazy, podejrzewając o chuligaństwo i najgorsze zwyrodnienia - a tymczasem, proszę bardzo, co za sympatyczni młodzieńcy. O sąsiedzkich kolacjach zakończonych ślubem już nie wspominam, żeby czcionki nie rozpłynęły się pod naporem fali łez czytelników.
Wszystko ma się zatem ku najlepszemu na tym najlepszym ze światów. Pewien niepokój może tylko budzić konstatacja, że gdyby nie pomysł kilku entuzjastów z siedemnastej dzielnicy Paryża, mieszkańcy osiemdziesięciu dwóch miast nadal traktowaliby sąsiadów jak nie całkiem świeże powietrze (chociaż przyjęcie innej postawy jest nie tylko przyjemniejsze dla obu stron, ale także leży w ich najlepiej pojętym interesie). Bo oczywiście można płacić rozmaitym firmom usługowym za przysłanie baby-sitter, zrobienie zakupów dla osób starszych, wypożyczenie wiertarki albo miksera. Można też mknąć do najbliższego sklepu po każdy drobiazg, którego nagle zabraknie w kuchni. Kiedy jednak jest się normalnym człowiekiem i żyje się w otoczeniu normalnych ludzi, da się to wszystko załatwić dużo prościej i nieporównanie taniej.
"Wesołe domy" są mimo wszystko siedliskami dość smutnych ludzi. Smutnych w tym sensie, że zatracili umiejętność nawiązywania kontaktów społecznych. To jasne, że nawet przy bliższym poznaniu nie każdy musi się od razu okazać miły i nie musi od razu odpowiadać naszej osobowości. Żeby to sprawdzić, trzeba jednak stworzyć sobie po temu okazję. Co więcej, wyraźnie widać, że wielu ludzi tego bardzo potrzebuje. Istnieje więc coś w rodzaju oddolnego dążenia w tym kierunku. Istnieje jednak także jakaś dziwna kolektywna - by nie powiedzieć stadna - blokada. Inicjatywa oddolna musi się stać inicjatywą odgórną. Jeśli nie jest oficjalna, jest nieważna. Właściwie nawet w ogóle jej nie ma. Status istnienia uzyskuje naprawdę dopiero wtedy, kiedy pojawiają się plakaty, że dnia tego i tego podejmujemy inicjatywę X, a następnie potwierdzają to prasa, radio i telewizja. Okazuje się, że bez tego wielu z nas nie potrafi już nawet zagadać do sąsiada.

Więcej możesz przeczytać w 23/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.