Hollywood na wojnie

Hollywood na wojnie

Dodano:   /  Zmieniono: 
"Pearl Harbor" według Baya to niestrawne połączenie ckliwego melodramatu i efektownej batalistyki z komputera
Niemal czterdziestominutowa sekwencja przedstawiająca nalot japońskich bombowców na największą amerykańską bazę na Pacyfiku robi wrażenie. Wygląda to tak, jakby do każdej japońskiej torpedy przyczepiona była kamera. W "Pearl Harbor" jest zresztą cała seria podobnie widowiskowych scen, dowodzących, że reżyser Michael Bay zaangażował do pracy nad filmem najlepszych fachowców od efektów specjalnych. I to one są największym - by nie rzec, jedynym - atutem tej najdroższej w dziejach disneyowskiej wytwórni produkcji (140 mln USD).
Bay, twórca związany z kinem akcji ("Twierdza", "Armageddon"), kompletnie nie czuje melodramatu, nie obchodzi go też wierność historycznej prawdzie. Nieliczni żyjący uczestnicy wydarzeń w Pearl Harbor, którzy na potrzeby produkcji nagrali kilkaset godzin swoich wspomnień, zostali nabici w butelkę. Dla nas, cywilów, gorsze jest jednak to, że reżyser nie potrafił się zdecydować, czy robi film wojenny z wątkiem romansowym, czy też historię miłosną, dla której wojna jest wyłącznie tłem. W efekcie przez pierwsze 90 minut oglądamy ckliwy melodramat rodem z harlequina (z nie-udolną próbą stylizacji na "Casablancę"), a przez kolejne półtorej godziny wybuchy i komputerowe efekty odsuwają na dalszy plan relacje pomiędzy bohaterami. Stają się oni wręcz zbędni. Inna sprawa, że widz, zmęczony sztucznością postaci, nie czuje się z tego powodu poszkodowany. Ben Affleck i Kate Beckinsale, odtwarzający główne role, są tak przerażająco nienaturalni, że w ich wielką miłość trudno uwierzyć. Słuchając ich miłosnych wyznań, publiczność - miast się wzruszać - wyje ze śmiechu. Nie bez zasług jest tu scenarzysta Randall Wallace. W swoim CV informuje on, że posiada czarny pas kara-te, ćwiczy podnoszenie ciężarów i bawi się w odnawianie starych samochodów. Wobec takiej wielości zajęć sceno-pisarstwu nie może poświęcać zbyt wiele uwagi. "Pearl Harbor" jest tego najlepszym dowodem.

Powtórka z historii
Pierwsze filmy poświęcone II wojnie światowej powstawały w USA, gdy w Europie trwała jeszcze niemiecka okupacja. Trudno przypisać im jednak jakiekolwiek walory artystyczne, miały wyłącznie charakter propagandowy. Ich celem było przekonanie opinii publicznej, że bez amerykańskich chłopców krucjata mająca na celu zapewnienie wolności światu byłaby niemożliwa. Czas na refleksję przyszedł po zakończeniu wojny. Pierwszym tego sygnałem był dziś już zapomniany film "Żołnierze" Williama Wellmana z Robertem Mitchumem w roli głównej. Opowieści o II wojnie światowej szybko jednak zamieniły się w kino antywojenne. Wzorcowym przykładem są "Młode lwy" Edwarda Dmytryka, według książki Irvina Shawa (niemieckiego oficera grał Marlon Brando). Idee pacyfistyczne lansował też obraz "Na Zachodzie bez zmian" - ekranizacja głośnej powieści Ericha Remarquea, odwołująca się do pierwszej wojny światowej. W podobnym duchu utrzymane były "Ścieżki chwały" Stanleya Kubricka z 1957 r. oraz "Gallipoli" Petera Weira. Sięgająca czasów wojny krymskiej "Szarża lekkiej brygady" Tommyego Richardsona doprowadziła do perfekcji figurę typową dla kina pacyfistycznego: kpinę z głupoty i bezduszności wojskowych dowódców, przeciwstawionych ofiarności i odwadze prostych żołnierzy. "Pearl Harbor" również pokazuje militarną klęskę, ale - jak na produkcję Disneya przystało - natychmiast przekuwa ją w zwycięstwo. W finale i tak sztandar amerykański dumnie łopocze na wietrze.

Sprawa honoru i męska przygoda
Z czasem kino wojenne zdominowała moda na realizowane za duże pieniądze rekonstrukcje wielkich bitew ostatniej wojny. Furorę zrobił "Najdłuższy dzień" w reżyserii Darryla F. Zanucka, quasi-dokumentalna opowieść o inwazji aliantów na plaże Normandii. Porównywano ją z wojennymi reportażami, pisano, że przypomina prawdziwą wojnę. W tej kategorii zasłynęły także: "O jeden most za daleko" Richarda Attenborough, w którym pułkownika Sosabowskiego, dowódcę polskich spadochroniarzy, zagrał Gene Hackman, oraz "Bitwa o Midway". Imponowały rozmachem, dążeniem do obiektywizmu i dochowania wierności faktom. Żaden z nich nie dorównał jednak poziomem artystycznym "Mostowi na rzece Kwai" Davida Leana. Historia oddziału angielskich jeńców, budujących w dżungli most dla Japończyków, wniosła nowy ton do kina wojennego - przypominała, że wojna to także sprawa honoru, a nie tylko rozlew krwi.
Nie zabrakło obrazów, które ukazywały wojnę przede wszystkim jako męską przygodę, zamieniając dramat wojenny w fascynujące widowisko. Bohaterami byli najczęściej komandosi dokonujący wyczynów, o których milczy oficjalna historia. Takie były słynne "Działa Nawarony" z Gregorym Peckiem i Anthonym Quinnem oraz "Tylko dla orłów" z Richardem Burtonem i Clintem Eastwoodem. Oba oparte na sensacyjnej prozie Alistaira MacLeana, perfekcyjnie zrealizowane i zagrane. Z czasem gatunek ten zaczął balansować na granicy komiksu, by w "Ucieczce na Atenę" ją przekroczyć.
Osobną kategorię kina wojennego stanowią filmy o Wietnamie, które dla Amerykanów mają charakter rozliczeniowy. Do historii kina przeszła jedna z sekwencji "Czasu Apokalipsy" Francisa Forda Coppoli - atak helikopterów na wietnamską wioskę, któremu towarzyszą dźwięki muzyki Wagnera. Nie mniej znana jest scena gry w rosyjską ruletkę z "Łowcy jeleni" Michaela Cimino. Poważaniem krytyki cieszyły się "Pluton" Olivera Stonea i "Full Metal Jacket" Stanleya Kubricka. Kompleks wietnamski przełamał dopiero "Rambo" z Sylwestrem Stallone.
Upływ czasu i zmęczenie widowni spowodowały zmianę charakteru filmów wojennych. Wojna sama w sobie coraz rzadziej okazywała się atrakcyjna dla kina, częściej stawała się pretekstem, na przykład wielkiego romansu. Przed laty furorę zrobiły "Wichry namiętności". Efektem mody na wojenną miłość był też obsypany Oscarami - ku zgrozie krytyki - "Angielski pacjent" Anthonyego Minghelli.

Znowu w okopach
Wydawało się już w latach 90., że temat wojny został wyeksploatowany. Niespodziewanie nastąpiło jednak odrodzenie gatunku. Pojawiły się takie tytuły, jak "Szeregowiec Ryan" Stevena Spielberga, "Cienka czerwona linia" Terencea Malicka oraz "Wróg u bram" Jeana-Jacquesa Annauda - produkcja nieudana, ale najdroższa w historii europejskiego kina. Dwa pierwsze filmy były jednak wydarzeniami. Spielberg we wspaniałym fresku o lądowaniu aliantów w okupowanej Francji pokazał światu porażający raport z piekła. Realizm, chwilami wręcz naturalizm, zwłaszcza w otwierającej film scenie lądowania aliantów na wybrzeżu Normandii, zasługiwał na Oscara, choć nagrodę przyznano tylko za reżyserię. "Chciałem pokazać, że w wojnie nie ma nic z romantyzmu, jaki przypisało jej kino, a plaża Omaha to była rzeź" - opowiadał Spielberg. "Szeregowiec Ryan" połączył widowiskowość z artyzmem, przynosząc reżyserowi wielki sukces. Wojna zyskała tu wymiar osobisty - od pierwszej do ostatniej sceny patrzymy na nią oczami bohaterów. Podobnie jest w wypadku znakomitej "Cienkiej czerwonej linii", będącej ekranizacją powieści Jamesa Jonesa. Malick nie tylko opowiada historię amerykańskiego oddziału szturmującego wyspę Guadalcanal, pokazuje też, że nawet w samym środku piekła można się obronić przed zezwierzęceniem.
"Pearl Harbor" daleko do artystycznych wyżyn Malicka i Spielberga. Film ma jednak - z punktu widzenia holly-woodzkich buchalterów - inną wielką zaletę. Widzowie pchają się do kin drzwiami i oknami. Wcześniej czy później któraś superprodukcja á la Bay przyniesie jednak miast zysków wielomilionowe straty. Wówczas kino wojenne znów popadnie w niełaskę. By jak zwykle powrócić.

Więcej możesz przeczytać w 27/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.