Świątynia tenisa

Dodano:   /  Zmieniono: 
Wimbledon to słowo, które wzrusza i jednocześnie przeraża pokolenia tenisistów. Angielska tradycja, perfekcyjna organizacja, troska o każdy detal - od uniformu policjanta przy bramie wjazdowej, poprzez ręcznik dla graczy w szatni, po całoroczną pielęgnację trawy, na której gra się tylko raz w roku.
Od wieków cała Anglia w ostatnim tygodniu czerwca jednoczy się w bezgranicznej miłości do tego symbolu brytyjskiego sportu. Wimbledon jest surowy dla graczy. Dla szczęśliwców, którzy dostąpili zaszczytu gry na jego murawie, jest najwspanialszy i niezapomniany, dla odrzuconych - dziwaczny i nieco śmieszny.
Od lat ten tenisowy amfiteatr świata prawie się nie zmienia. Wypełniony po brzegi, pogrążony w ciszy kort centralny przyprawia o palpitacje serca. Wimbledon wręcz poraża swoim dostojeństwem. Wśród łowców autografów są największe gwiazdy ekranu, takie jak Hugh Grant i Sean Connery oraz książę Kentu. Nawet główna szatnia męska dla wielu jest jak świątynia. Szatniarze informują szeptem, bezszelestnie poruszają się portierzy. Zawodnicy oczekują w eleganckich antyszambrach pod cytatami z Kiplinga i kłaniają się w stronę lóż królewskich. Później już tylko kort, charakterystyczny zapach trawy i lęk. O to, jak trafić w linię płasko uderzoną piłką kilka centymetrów nad siatką i o przyczepność butów, by nie ślizgać się na trochę mokrej trawie.
Co roku udaje mi się wprowadzać tu młodych miłośników tenisa i widzę, jak wstydliwie podnoszą oczy, podglądając zmieniającego koszulkę Pete Samprasa, jak zapominają własnego imienia, gdy Andre Agassi klepie ich po ramieniu, pytając: "Hi, what’s your name?". Czas płynie, a Wimbledon się nie zmienia; wciąż jest tu nawet moja szafka i moje miejsce na ławce. Kiedyś nad Borgiem pochylał się tu trener i szeptał coś do ucha, a Björn niewzruszony poprawiał tylko plastry na palcach i struny w rakiecie, by kolejny raz bez najmniejszej rozgrzewki czy gimnastyki wyjść na kort. Tu rodziły się legendy spokojnego Toma Okkera, nerwowego Jana Kodesza, zamyślonego Arthura Ashe’a, później Ivana Lendla i Borisa Beckera.
Pamiętam mój pierwszy występ na kortach Wimbledonu, gdy byłem jeszcze juniorem. Miałem pięknego, złotawego slazengera, legendarną rakietę, drewnianą oczywiście. Byłem w nią wpatrzony tak samo jak osiem lat później w srebrnego porsche, którego wygrałem w turnieju w Stuttgarcie. Pamiętam też wycieczki metrem do dalekich klubów w poszukiwaniu upragnionej trawy. Często kończyły się fiaskiem, bo albo kort był już zajęty, albo ogrodnik walcował trawę, albo - co działo się najczęściej - po prostu padał deszcz.
Gra na angielskiej trawie - pielęgnowanej z mozołem, jak każe tradycja, przez setki lat - to najwspanialsza rzecz, jaka może się przydarzyć tenisiście. Na trawie trzeba uważać na "szybką" piłkę, która wydaje się cięższa i zupełnie inaczej się odbija. Trzeba szukać właściwego timingu, czyli szczególnej koordynacji ruchów charakterystycznych wyłącznie dla gry na trawie. Zapachu trawiastego kortu nigdy nie zastąpi występ w hali czy na kortach ziemnych.

Więcej możesz przeczytać w 28/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.