Popyt na buntowników

Popyt na buntowników

Dodano:   /  Zmieniono: 
"Hłaskę należy czytać przed maturą, nigdy przed emeryturą" - pisał Artur Sandauer

Kiedy w 1974 r., niespełna pięć lat po śmierci autora "Pięknych dwudziestoletnich", Bogdan Rudnicki pisał biografię Marka Hłaski (pierwszą, ale chyba do dziś najlepszą), przeprowadził na własny użytek minisondaż dotyczący znajomości jego utworów. Wynikało z niego, że jest ona obca nie tylko świeżo upieczonym maturzystom, ale nawet studentom polonistyki. Na wielki come back twórca "Pierwszego kroku w chmurach" musiał czekać jeszcze kilkanaście lat. Moda na Hłaskę przyszła bowiem dopiero w latach 80., gdy osłabła cenzura, a apogeum osiągnęła w latach 90.

Nieśmiertelność straceńca
Dziś trudno wskazać wydawnictwo, które nie miałoby na koncie przynajmniej kilku tytułów autora "Bazy Sokołowskiej". Pojawia się też coraz więcej książek poświęconych tej kontrowersyjnej, nietuzinkowej postaci (Zyta Kwiecińska "Opowiem wam o Hłasce", Andrzej Czyżykiewicz "Piękny dwudziestoletni" czy Barbara Stanisławczyk "Matka Hłaski"). W swoich książkach autora "A wszyscy byli odwróceni" wspominają liczni kuzynowie i wujowie, nie mówiąc już o byłej żonie Sonii Ziemann, z którą zresztą Hłasko rozwiódł się bardzo szybko. Sonia, niegdyś popularna niemiecka aktorka (grała główną rolę w adaptacji opowiadania "Ósmy dzień tygodnia"), została bohaterką dokumentu Wiesława Saniewskiego. Wcześniej ukazał się wywiad-rzeka, w którym zdradzała szczegóły wspólnego życia z pisarzem.
Kupony od popularności Hłaski odcinają wszyscy, którzy mają cokolwiek do powiedzenia na jego temat. Wkrótce w Zwierzyńcu na Zamojszczyźnie w ramach Letniej Akademii Filmowej pokazane zostaną wszystkie filmy zrealizowane na podstawie scenariuszy współtworzonych przez pisarza, w tym nieznane w Polsce ekranizacje jego prozy. Chętnych do uczestniczenia w imprezie nie brakuje. "Hłaskę należy czytać przed maturą, nigdy przed emeryturą" - pisał Artur Sandauer. Co pociąga dziś dwudziestoletnich w nazbyt sentymentalnej, nierzadko manierycznej prozie Hłaski, który sam siebie nazywał "loser" (straceniec)?

Bard mimo woli
Miał wielki talent i nie bez racji nazywano go polskim Hemingwayem. Fascynował niepokornością, buntem przeciw władzy i odwagą wykrzyczenia jej tego w twarz. W papierowy świat socrealistycznych produkcyjniaków, w którym bohaterom sen z powiek spędzało socjalistyczne współzawodnictwo pracy, wprowadził postacie z krwi i kości - zwyczajnych ludzi kochających się albo nienawidzących zawsze z jednakową intensywnością. Tytuły "Pierwszy krok w chmurach", "Ósmy dzień tygodnia" czy "Następny do raju" wymieniało się wówczas z wypiekami na twarzy. "Mówienie Hłaską", językiem zbliżonym do kolokwialnego, ale zaprawionym szczyptą poezji, należało do dobrego tonu. "Pachniesz mleczkiem jak mały koteczek" - mówiły dziewczyny chłopcom, przywołując Hłaskowe "Najświętsze słowa naszego życia". Zakochani, którzy nie mogli być sami, powtarzali, że brak im "ósmego dnia tygodnia". Hłasko opowiadał o sile marzeń i nadziei jako wartości najwyższej i o ich klęsce w zetknięciu z rzeczywistością. Dlatego też zasłużył na miano "pisarza czerni". Dzięki odkryciu na Nie był co prawda jedynym kontestatorem ery rock and rolla, ale to on właśnie zyskał przydomek "polskiego Jamesa Deana". Zaczął bowiem najwcześniej.

Kontestatorzy samobójcy
Kiedy Hłasko odbierał Nagrodę Literacką Wydawców za "Pierwszy krok w chmurach", inny piękny dwudziestoletni, Andrzej Bursa, w sposób równie demaskatorski manifestował niezgodę na realny socjalizm. W jego wydaniu przybrała ona formę liryki, niekiedy prowokującej rozmyślną brutalnością. Swoje słynne opowiadanie "Zabicie ciotki" zadedykował "tym wszystkim, którzy stanęli przerażeni martwą perspektywą swojej młodości". Również trochę tylko młodszy od Hłaski i Bursy Edward Stachura zawarł credo młodych w takich utworach jak "Się" czy "Wszystko jest poezją". Stachura i Bursa popełnili samobójstwo. Dla wielbicieli ich twórczości było to logiczne dopełnienie życiorysów pięknych dwudziestoletnich i świadectwo wierności sobie.
Rafał Wojaczek prawie 40 lat po samobójczej śmierci ponownie stał się obiektem kultu dwudziestoletnich dzięki filmowi Lecha Majewskiego. Jego katastroficzna poezja, zdominowana przez wisielczy humor i szokujące słownictwo, znów jest na topie. Zapanowała moda na wieczory poetyckie poświęcone twórczości Wojaczka. Film Majewskiego zyskał status niemal kultowego. Podczas ubiegłorocznego kazimierzowskiego Lata Filmów na jego pokaz przyjechały tłumy młodzieży z całej Polski z tomikami autora "Prośby" pod pachą. Sam seans sprowokował interesującą dyskusję, w której powtarzały się tezy: czas buntowników przeminął, wszelkie przejawy buntu młodych twórców zostają błyskawicznie oswojone i komercyjnie wykorzystane.

Już tylko Kazik
W literaturze puste miejsce po buncie zajął dziś skandal. Nie taki sobie zwyczajny, spontaniczny, lecz wymagający znajomości rynku i badań marketingowych, dających pewność, że znajdzie się popyt. (Najlepszym przykładem jest twórczość Manueli Gretkowskiej serwowana proporcjonalnie do potrzeb rynku.) Znacznie dłużej bunt przetrwał w muzyce, zwłaszcza rockandrollowej, w swoich początkach z założenia negującej autorytety. W Polsce przysłużył mu się jeszcze kontekst polityczny - wykonawcy spod znaku mocnego uderzenia nie mogli bowiem liczyć na względy partyjnego establishmentu, preferującego bezpieczną muzykę festiwalową. Nieprzypadkowo złota epoka polskiego rocka przypadła na początek lat 80., kiedy zelżała cenzura. Wolny rynek jakby sparaliżował muzyków. Gdy zabrakło przeciwnika pod postacią opresyjnego państwa, idole, którzy nie ulękli się komunistycznego reżimu, okazali się bezradni. Jedni dostosowali się do gustów masowej publiczności, inni zamilkli, a zespół Republika zaintonował po prostu: "Ta piosenka jest śpiewana dla pieniędzy". Honoru buntowników bronią już wyłącznie zespoły punkowe i hip-hopowe oraz Kazik Staszewski, którego najbardziej znane piosenki, zwłaszcza rapowe, to dostosowane do rzeczywistości warianty Hłaskowych prawd. Kazik na miano kontestatora zasłużył już zresztą w latach 80., gdy śpiewał o rodzącej się fali agresji i bandytyzmie, biedzie i narkomanii. Kiedy nagrał płytę "Tata Kazika" z zaaranżowanymi rockowo piosenkami ojca, Stanisława Staszewskiego, rówieśnika Hłaski, autora i wykonawcy piwnicznych ballad, rodowód jego buntowniczej twórczości nie budził już wątpliwości. Najbardziej znana piosenka "Baranek" do złudzenia przypomina klimatem najczarniejsze z opowiadań Hłaski. Kazik jak niegdyś autor "Cmentarzy" demaskuje dwulicowość polityków, na przykład sławnym tekstem "Łysy jedzie do Moskwy", będącym kpiną z podróży zagranicznej jednego z premierów. Przeprowadza też wiwisekcję naszej młodej demokracji i aż żal, że nie ma równie zdolnych braci na literackim podwórku. Dlatego też powrót mody na Hłaskę nie wydaje się zjawiskiem sezonowym. - Popyt na buntowników w naszym pokoleniu w czasach, gdy wszystko ma być podporządkowane kultowi pieniądza, będzie rósł - przekonywał podczas dyskusji na ubiegłorocznym kazimierzowskim Lecie Filmów jeden z dwudziestolatków.

Więcej możesz przeczytać w 28/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.