Turbokapitalizm

Dodano:   /  Zmieniono: 
Bzdurą są żądania antyglobalistów, by umorzyć długi biednych krajów


Agnieszka Filas: Genua stała się widownią kolejnych ostrych wystąpień antyglobalistów. Kto ostatecznie zwycięży w cywilizacyjnym starciu: "człowiek z Seattle" czy "człowiek z Davos"?
Edward Luttwak: "Człowiek z Seattle" odniesie być może względny sukces, zapobiegając degradacji środowiska naturalnego. Antyglobaliści nie mają jednak szans na zwycięstwo w innych dziedzinach, na przykład jeśli chodzi o rzekome wykorzystywanie krajów Trzeciego Świata przez międzynarodowe koncerny. Ludzie pragną i muszą mieć pracę w tych przedsiębiorstwach, choćby była ona fatalnie opłacana. Bzdurą są też żądania antyglobalistów, by umorzyć długi biednych krajów. Tracą one wtedy zdolność rywalizacji na światowym rynku, a obowiązującą formą rządów staje się tam kleptokracja - władza przeżarta korupcją. Kraje afrykańskie pozostają biedne dlatego, że są okradane przez własne rządy, a nie z powodu wykorzystywania ich przez bezwzględnych bankierów.
- Dlaczego więc w swoich książkach porównuje pan zwolenników gospodarki globalnej do bolszewików?
- Globaliści sugerują stosowanie jednakowych rozwiązań wszystkim krajom na świecie. Twierdzą oni, że jeśli będzie się pracować dostatecznie ciężko i odpowiednio inwestować, to pewnego dnia wszyscy obudzimy się bogaci. Pragną całkowitej prywatyzacji, wszechstronnej deregulacji i kompletnie wolnego rynku.
- Przecież realizacja tych idei jest motorem napędowym współczesnego świata.
- Ależ ja też uważam te idee za słuszne. Zwracam tylko uwagę, że globaliści doprowadzają je do absurdu. Dlatego porównuję ich do bolszewików.
- Bill Gates przypomina Leonida Breżniewa?
- Tak jest, przypomina! Tyle że Gates nie jest tak wpływowy. Gdyby urodził się w Wielkiej Brytanii, byłby dziś lordem Gatesem. Gdyby żył we Włoszech, zostałby premierem. Amerykańska demokracja nie pozwoliła mu na nadmierną koncentrację władzy.
- Nie dostrzega pan różnicy między gospodarką globalną a komunizmem? Między wolnością a niewolą?
- Różnica polega na tym, że bolszewicy pragnęli dyktatury proletariatu, globaliści zaś pragną dyktatury wolnego rynku.
- Nic chyba lepiej nie sprzyja wzrostowi dobrobytu niż dyktatura wolnego rynku, która w istocie jest formą gospodarczej demokracji.
- Wolny rynek jest najlepszym rozwiązaniem, jeśli chodzi o wzrost gospodarczy, ale nie jest najlepszym rozwiązaniem, jeśli chodzi o szczęście.
- Ponad miliard osób na świecie żyje za jednego dolara dziennie. Czy powie pan tym ludziom, że globalna gospodarka jest współczesną odmianą komunizmu, skoro w istocie jest ona szansą na szczęśliwą odmianę losu?
- Jeśli jest się ekstremalnie biednym, największym marzeniem pozostaje dach nad głową i jedzenie przynajmniej dwa razy dziennie. To uszczęśliwiłoby Brazylijczyków mieszkających w fawelach. Dla nich rozwiązaniem byłby kapitalizm bez żadnych ograniczeń, który nazywam turbokapitalizmem. Nadmierna ingerencja państwa doprowadziła Brazylię do opłakanej sytuacji gospodarczej, a rząd po prostu zmarnował wiele możliwości, na przykład inwestując ogromne pieniądze w wojskowe siły powietrzne. Turbokapitalizm z daleko posuniętą prywatyzacją, łącznie z prywatyzacją armii czy policji, z wolnym handlem i minimalnymi podatkami, to wspaniałe wyjście dla krajów biednych, ale nie dla bogatych. Po co wprowadzać go choćby w Szwajcarii? Czy warto niszczyć lokalne rzemiosło, by zarobić parę franków więcej?
- Gdyby żył pan w czasach rewolucji przemysłowej, protestowałby pan przeciwko wprowadzeniu maszyn tkackich, bo przez nie szwaczki tracą pracę?
- Ja tylko zwracam uwagę, że następujące zbyt szybko zmiany cywilizacyjne oznaczają katastrofę dla społeczeństwa. Koniecznym innowacjom muszą towarzyszyć działania pozwalające na adaptację do pracy w nowych warunkach. Dziś największymi przegranymi globalizacji są robotnicy przemysłowi, którzy stracili prawo do pracy i dobrej płacy, a także pracownicy z instytucji państwowych. Widać to w Buenos Aires, wielkim mieście pracowników budżetowych, którzy z dnia na dzień zostali pozbawieni stanowisk. Stracili przywileje, nie zyskując nic w zamian. Przeprowadzono tam bowiem prywatyzację, ale bez liberalizacji. Monopoliści państwowi zostali zastąpieni przez prywatnych, nie istnieje rywalizacja między bankami czy firmami telekomunikacyjnymi. Wniosek? Turbokapitalizm należy wprowadzać tak, jak zażywa się antybiotyk. Nie można wziąć tylko połowy przepisanej dawki.
Na razie wygrywa międzynarodowa finansjera, czerpiąca wysokie zyski z przenosin kapitału z jednego kraju do drugiego, powiedzmy z Niemiec do Peru. Drugą grupą wygranych są skromni inwestorzy, którzy odważyli się na międzynarodowy handel i wykorzystali fakt, że w jednym miejscu coś jest tańsze niż w innym. Wiele osób zyskało też na przekształceniu państwowego w prywatne. Prywatyzacja sprawiła, że wielu ludzi w świecie postkomunistycznym za półdarmo stało się właścicielami firm, na które nie byłoby ich stać w gospodarce od początku wolnorynkowej.
- W konsekwencji korzystają - bezpośrednio lub pośrednio - wszyscy.
- Nieprawda. W wyniku procesów zachodzących w gospodarce globalnej nawet w krajach bogatych następuje rozwarstwienie dochodów. Bogaci stają się jeszcze bogatsi, natomiast klasa średnia relatywnie ubożeje, choć oczywiście daleko jej do typowej biedy.
- Czyżby? W latach 50. w USA do grona milionerów zaliczano niespełna 27 tys. Amerykanów, dziś jest ich 16 mln i wywodzą się głównie z klasy średniej.
- No tak, mamy dużo więcej milionerów niż w latach 50., jednak dziś milion dolarów nie znaczy tak wiele jak kiedyś. Błogosławieństwem turbokapitalizmu nie jest bogactwo wyrażone w liczbach bezwzględnych, ale to, że ludzie mogą sobie pozwolić na styl życia, jakiego pragną. W Japonii na coroczne urlopy w najdalszych zakątkach świata wyjeżdżają nie tylko właściciele firm informatycznych, ale i nauczyciele szkół podstawowych. Wielu amerykańskich nauczycieli już na to nie stać, gdyż u nas bardzo silnie daje o sobie znać zasada nierówności.
- I chyba bardzo dobrze, gdyż nierówność w sferze gospodarczej pobudza do rywalizacji, a w konsekwencji sprzyja rozwojowi.
- Nierówność stymuluje rozwój gospodarczy, wzrost z kolei pogłębia nierówności. Aby je złagodzić, potrzebny jest jeszcze większy rozkwit ekonomiczny. To dlatego mówi się o kapitalizmie, że przypomina węża goniącego własny ogon. Generalnie zgadzając się, że dla turbokapitalizmu nie ma alternatywy, wskazuję na konieczność podjęcia działań niwelujących niepożądane skutki globalizacji. Dlatego uważam, że "człowiek z Seattle" powinien odnieść sukces w sferze ekologii. Bo w zasadzie jest tylko jedno ograniczenie zasady ciągłego wzrostu: ochrona środowiska naturalnego.
- Twierdzi pan, że potęgę Ameryki zbudował nie tylko wolny rynek, ale także kalwinizm i "chciwi prawnicy".
- W Stanach Zjednoczonych niemal o wszystkim decyduje "święte prawo". Prawo chroni kapitalistę (przed nieuczciwym konkurentem), pracownika (przed dyskryminacją) i konsumenta. Utrzymuje równowagę między silnym rynkiem a słabymi związkami zawodowymi. Gdy prawo jest silne, kapitalista staje się zwierzęciem pożytecznym. Prawnicy są w Stanach Zjednoczonych dynamiczną siłą, nie biernymi urzędnikami; płaci się im za wygraną, a nie za udział w sprawie sądowej. Z kolei kalwinizm, czcząc pracę i indywidualny wysiłek, uznając bogactwo za cnotę i znak bożej łaski, przyczynił się do stworzenia wyjątkowej klasy średniej. Amerykanin nie pracuje po to, by posiadać, ale po to, by odnieść sukces. To w istocie wzór do naśladowania dla globalistów i antyglobalistów.

Rozmawiała Agnieszka Filas
Więcej możesz przeczytać w 30/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.

Rozmawiał: