Złotonośne pola

Dodano:   /  Zmieniono: 
Budowniczowie polskiej demokracji naiwnie się spodziewali, że do nowo powstających partii ludzie będą ciągnąć równie masowo, jak do pierwszej "Solidarności". Nawet jeszcze podczas zakładania Ruchu Społecznego AWS liczono na "co najmniej sto tysięcy" członków. W istocie żadna z posierpniowych partii nie przyciągnęła więcej niż kilka, w porywach do kilkunastu tysięcy osób. Znacznie większymi liczbami chwaliły się partie postkomunistyczne, które listy członków odziedziczyły po poprzedniej epoce. O ich sile jednak zadecydowały nie rzesze szeregowych (jeśli takowi nie byli w istocie "martwymi duszami"), ale - również odziedziczony - majątek, pozwalający utrzymywać po kilka tysięcy biur i liczny aparat partii.
Partie postsolidarnościowe, które takiego majątku nie miały, budowały swe struktury, wykorzystując państwową administrację. Sam wybór partii zależał przeważnie od oceny jej szans na udział we władzy, stąd tak liczne w ubiegłej dekadzie "przesiadki" i masowe ucieczki z ugrupowań tracących wpływy. Partie odsuwane od władzy więdną w Polsce błyskawicznie, do tego stopnia, że jeśli przegranemu liderowi uda się powrócić z niebytu, woli zakładać nową partię (ROP, PiS), niż reanimować tę, której przewodził poprzednio. Na ideowość pozwolić sobie może tylko mała i pozbawiona realnych wpływów UPR, przez działaczy "poważnych" ugrupowań uważana za "partię wariatów".
Ryba psuje się od głowy. Nigdy żadna z partii mających realne wpływy nie zgodziła się nawet na podjęcie dyskusji o zmniejszeniu liczby deputowanych. W polskim Sejmie zasiada dokładnie tylu posłów i senatorów, ilu liczy parlament USA. Tylko że w Ameryce 560 kongresmanów i senatorów reprezentuje ponad dwieście milionów wyborców. Stosując ten sam przelicznik, moglibyśmy bez żadnej szkody dla procesu legislacyjnego (a można mniemać, że z wielką korzyścią dla jego usprawnienia) zredukować nasz parlament co najmniej do jednej czwartej - powiedzmy, stu kilkunastu posłów i po dwóch senatorów z każdego województwa. O tym, oczywiście, partie nie chcą słyszeć, podobnie jak o ordynacji większościowej. Spora w tym wina historii. Sejm w PRL nie służył do niczego konkretnego, poselski mandat był jedną z pomniejszych synekur dla poputczyków ludowej władzy. W III RP pełni on tę samą funkcję, z tą tylko różnicą, że dziś płaci się za nią, przekazując do partyjnej kasy część poselskiego ryczałtu.
Przykład USA pokazuje ciężką chorobę państwa polskiego szczególnie jaskrawo, ponieważ Ameryka dopracowała się najsprawniejszego na świecie systemu, bez zbędnej rady ministrów i dzielenia władzy wykonawczej między premiera a głowę państwa (republikański odpowiednik monarchy). To jednak, co dzieje się w Polsce dzisiaj, nie daje się porównać nie tylko z USA, ale w ogóle z jakimkolwiek cywilizowanym krajem. Samych ministrów, wiceministrów i sekretarzy stanu mamy w Polsce cztery razy więcej niż uchodząca za raj biurokracji i o połowę ludniejsza Francja.
Krzyczącym przykładem gargantuicznego rozmnożenia polskiej klasy próżniaczej są rzesze radnych. Podczas gdy w wielomilionowych metropoliach zachodnich jest ich zazwyczaj 30-40 (wyjątkowo w Chicago aż 50, ale każdy jest zarazem administratorem swojej dzielnicy - okręgu wyborczego), radnych Warszawy jest bez mała siedmiuset! Wieloletnia, płynąca ze wszystkich stron krytyka tego absurdu skłoniła polityków do tytanicznego wysiłku zredukowania tej liczby... o połowę. Zresztą i tak skończyło się na projektach.
Swego czasu właśnie w Warszawie, aby utworzyć koalicję centroprawicy z Unią Wolności, lokalni politycy postanowili zwiększyć liczbę zastępców prezydenta miasta z trzech do dwunastu (dwa z tych stanowisk zaproponowano opozycyjnemu SLD, bo bez sojuszu nie można by prezydenta wybrać). To kliniczny przykład stałej tendencji polskiej polityki. Mnożenie zbędnych stanowisk, urzędów, central, agencji, fundacji w całości bądź większej części utrzymywanych przez państwo idzie w parze z "koalicyjną" sprawiedliwością. Można czasem odnieść wrażenie, że gdy potem zmniejsza się liczba koalicjantów, jakieś ministerstwo bywa likwidowane. To jednak pozór. Nie są to żadne "likwidacje", tylko reorganizacje - jeden urząd przyłącza się do drugiego (tak powstało MSWiA, a ostatnio urzędnicy Ministerstwa Łączności stali się urzędnikami Ministerstwa Gospodarki). Nie należy dawać wiary oszustwu: liczba zatrudnionych przy bezproduktywnym przekładaniu papierów stale rośnie.
Partie zemściły się na Polakach za to, że nie chcieli do nich należeć. Stały się de facto związkami zawodowymi pracowników administracji, z domieszką różnych, przeważnie podejrzanych lobby. Zmienić tego stanu rzeczy nie da się bez gruntownej reformy ustrojowej, wymagającej przede wszystkim odejścia od proporcjonalnej ordynacji wyborczej i radykalnego zmniejszenia wpływu państwa na gospodarkę.
Zorganizowanie odpowiedniego nacisku w tej sprawie jest jednak niezwykle trudne - politycy ze wszystkich stron sceny politycznej doskonale zdają sobie sprawę ze swoich kastowych interesów i bronią ich wyjątkowo zgodnie. Niepotrzebne, a wręcz rujnujące Polskę instytucje to ich latyfundia, ich złotonośne pola i żerowiska. Łatwo ich nie oddadzą.

Więcej możesz przeczytać w 31/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.