Życie pod przykryciem

Życie pod przykryciem

Dodano:   /  Zmieniono: 
Zakonspirowani policjanci w strukturach mafii
Słynny Donny Brasco, czyli agent Joseph Piscone, mieszkał w opanowanej przez mafię dzielnicy. Codziennie przychodził do lokalu, w którym spotykali się gangsterzy. Przez pół roku bacznie go obserwowano, nikt nie odezwał się do niego ani słowem. Przełamywanie lodów trwało ponad rok. Piscone zdobył w końcu zaufanie bandytów. Działał w gangu cztery lata. Kiedy przestępcy poznali prawdę, za głowę kreta wyznaczyli nagrodę w wysokości pół miliona dolarów. - Człowiek ten nadal pracuje w służbach FBI i szkoli gliniarzy - mówi policjant z Centralnego Biura Śledczego, uczeń słynnego agenta, który rozpracował trzon nowojorskiej mafii.

Elita "przykrywkowców"
Udają handlarzy bronią, narkotykowych hurtowników i paserów dzieł sztuki. Kupują fałszywe banknoty, uran, materiały wybuchowe, wnikają w struktury mafii. Każdy ich błąd lub jakikolwiek przeciek oznacza wyrok śmierci. - Gangsterzy dokładnie sprawdzają każdego nowego żołnierza, na przykład jego wcześniejsze kontakty w półświatku. Naszym ludziom udało się jednak przeniknąć do wielu grup przestępczych. "Pod przykryciem" spędzają w nich nawet dwa lata - mówi nadinspektor Adam Rapacki, zastępca komendanta głównego policji. Tą specjalną grupą kieruje człowiek z Centralnego Biura Śledczego, którego komendant Rapacki charakteryzuje krótko: - Fachowiec pierwszej klasy, ale trzeba go trzymać w cuglach, bo wywoła trzecią wojnę światową.
- Do tej pracy trzeba mieć predyspozycje potwierdzone wieloma testami psychologicznymi. Tacy ludzie muszą cały czas pamiętać, po której są stronie. Zdarzało się, że sami szefowie policji nie wiedzieli do końca, kim naprawdę jest działający od lat w mafii policjant. Czy jest jeszcze po ich stronie, czy już po tamtej - mówi jeden z policjantów.
Elitę "przykrywkowców" stanowi kilkudziesięciu funkcjonariuszy, z których większość w ogóle nie jest znana w policyjnym środowisku. Nie odwiedzają komend i komisariatów, nie utrzymują żadnych kontaktów z kolegami ze służb kryminalnych. Wielu z nich pozyskano z cywila - znają języki obce, prawo handlowe, mają znajomych w zagranicznych firmach. W specjalnej grupie pracują także kobiety, które niekiedy odgrywają rolę prostytutek. Przestępcy łatwiej niż zazwyczaj tracą przy nich czujność, stają się rozmowni, lubią się popisywać swoimi mafijnymi kontaktami.
- W tej robocie musisz się zachowywać i myśleć jak bandyta, ale nawet na chwilę nie wolno ci zapomnieć, że jesteś policjantem - tłumaczy obowiązujące zasady policjant do zadań specjalnych. Wciągnięty w bandyckie porachunki "przykrywkowiec" wolał się sam postrzelić, niż strzelać do wrogów swojego bossa. Jednemu z ukrytych w gangu policjantów po przymusowej, obficie zakrapianej biesiadzie wymsknęło się, że "po tak przepitej służbie z pewnością stanie do raportu". Miał szczęście, że gangsterem, z którym o tym rozmawiał, był... inny działający pod przykryciem policjant.

Kontrolowane transakcje
Kilku "przykrywkowców" rozpracowało grupę fałszerzy pieniędzy, którzy wprowadzili na rynek około miliona perfekcyjnie podrobionych dolarów. Przestępcami drukującymi studolarówki interesowały się także amerykańskie tajne służby, ponieważ fałszywki dotarły do kilku krajów europejskich. Policjanci podejrzewali, że przestępcy mają swoją drukarnię na Pomorzu Zachodnim. Tam odszukali kolporterów i - udając kupców - złożyli zamówienie na 200 tys. USD. Transakcję przeprowadzoną w publicznym miejscu zarejestrowali ukrytą kamerą. Na gorącym uczynku zatrzymano trzech mieszkańców Szczecina: Grzegorza M., Roberta H. i Jacka Z. Jeden z fałszerzy prowadził legalną działalność poligraficzną, drukował wizytówki.
W jego zakładzie znaleziono 400 tys. fałszywych dolarów, niemal tysiąc blankietów greckich praw jazdy, zezwolenia na przewozy międzynarodowe i różnego rodzaju pieczątki. Policja skutecznie ukrywała przed mediami, że swój sukces zawdzięcza funkcjonariuszom działającym "pod przykryciem".
Ścigany międzynarodowym listem gończym Sławomir P., handlarz bronią, wpadł na transakcji, w którą wciągnął go udający gangstera policjant. "Coś mi w tym gościu nie pasowało - mówił później zatrzymany przestępca. - Miałem wrażenie, że bardziej interesował się mną niż bronią, którą miałem mu dostarczyć. Czułem, że coś jest nie tak, ale do głowy mi nie przyszło, że ten facet to pies. Zawierzyłem intuicji - na umówione spotkanie przyniosłem jedynie starą cezetę. Gdybym dostarczył mu cały zamówiony towar, to za taki arsenał dostałbym kilka lat więcej odsiadki".
Intuicja zawiodła innego handlarza bronią i materiałami wybuchowymi - Arkadiusza A., pseudonim Dziki, który dolnośląskim funkcjonariuszom Centralnego Biura Śledczego sprzedał pochodzące z czeskiej fabryki broni w Brnie pistolety maszynowe Scorpion, PM 37, sztucer, pistolety CZ i amunicję. Dzięki policyjnej prowokacji zdemaskowano też pracujących dla Dzikiego pośredników.
Kiedy z prawosławnej cerkwi skradziono cenne ikony, zachodniopomorskie służby kryminalne dość szybko ustaliły, kto był za to odpowiedzialny. - Wiedza operacyjna nie wystarczała, by złodziejom postawić zarzuty. Musieliśmy znaleźć ikony, ale przestępcy byli bardzo ostrożni. Wiedzieliśmy jednak, że szukają kupca - opowiada policjant biorący udział w akcji. Rolę bogatego pasera popisowo odegrał "przykrywkowiec". Miał nienaganne maniery, rolexa, garnitur z Londynu uszyty na miarę i portfel z banknotami w kilkunastu walutach. Złodzieje długo nie mogli uwierzyć, że rzekomy kolekcjoner pracuje w policji.

Nienaganne maniery
Dwaj "przykrywkowcy" udający Niemców polskiego pochodzenia wciągnęli w transakcję - nagrywaną ukrytą kamerą - kilku narkotykowych handlarzy. U Piotra Sajura, trenera zapasów, zamówili trzy kilogramy amfetaminy. Za kilogram białego proszku mieli zapłacić 4,6 tys.USD. Pierwszą partię przyniosła "Niemcom" do hotelu była pokojówka Edyta Marzęcka. To ona pierwsza wpadła w policyjną zasadzkę. Chwilę potem przy wejściu do hotelu zatrzymano Sajura oraz czterech mężczyzn towarzyszących pokojówce. Wszyscy zostali skazani na karę od 6 lat do 7,5 roku więzienia. Policjanci ukrywający się pod operacyjnymi imionami Janusz i Tomasz zeznawali w ich procesie w charakterze świadków incognito. Tego, który negocjował cenę narkotyków, handlarze scharakteryzowali w śledztwie jako "faceta z ciemnymi, spiętymi w kitkę włosami, bardzo zadbanymi rękami i zbyt płynną jak na Niemca polszczyzną".
- To jeden z naszych najlepszych ludzi. Gdyby nie był policjantem, byłby pewnie przestępcą - kpią koledzy "Janusza".
W Poznaniu inni agenci trafili na trop ukrywającego się od lat konstruktora ładunków wybuchowych, u którego zaopatrywały się najgroźniejsze grupy przestępcze w Polsce. Akcja kretów zakończyła się przejęciem przez policję kilkudziesięciu profesjonalnie skonstruowanych bomb. Na Śląsku "przykrywkowcy" przechwycili ponad 200 kg materiałów wybuchowych, a we wsi pod Koszalinem dobili transakcji z rosyjskimi handlarzami materiałami rozszczepialnymi. Towar dostarczali wysocy rangą zawodowi wojskowi ze Wschodu. Pośrednikiem był rolnik z Pojezierza Drawskiego. Co więcej, materiały radioaktywne przewożone były w pojemnikach, które w żaden sposób nie chroniły przed promieniowaniem. Jeden z policjantów, który rekwirował towar, ma po tamtej akcji problemy ze wzrokiem.
Na Śląsku i w Małopolsce zrealizowano operację pod kryptonimem "Leśniczówka". Dwaj agenci (przed sądem zeznawali jako świadkowie incognito 003/99 i 004/99) mieli za zadanie wyśledzić kanały dystrybucji broni i ustalić powiązania przestępców z radomskimi zakładami Łucznik (w półświatku pojawiła się bowiem produkowana tam nowoczesna broń maszynowa Glauberyt). Agentom udało się kupić pistolety, materiały wybuchowe oraz broń maszynową, dzięki czemu prokuratura postawiła zarzuty dziesięciu gangsterom. Adwokaci bezskutecznie usiłowali przekonać sąd, że ich klienci nie są bandytami, ponieważ "popełnili przestępstwo z inicjatywy policyjnych agentów".

Nie ma mocnych
Każdą akcję poprzedzają dokładne wyliczenia. Policji nie stać na zakup tony kokainy, ale dwie walizki pełne dolarów na kontrolowaną transakcję nie stanowią proble-mu. Długofalowe działania pod przykryciem kosztują od kilkudziesięciu do kilkuset tysięcy złotych. Tradycyjne - z długotrwałą obserwacją i licznymi ekspertyzami - wcale nie są tańsze, szczególnie gdy ciągną się latami. - Operacje "pod przykryciem" to droga na skróty - argumentuje nadinspektor Adam Rapacki. Nikt nie chce jednak powiedzieć, ile pieniędzy - choćby w przybliżeniu - policja przeznacza na takie cele.
W koszty trzeba również wliczyć dalsze życie "przykrywkowca". - Nie można wrócić do miasta, w którym wykonało się operację. Przestępcy nie zapominają naszych twarzy, nie darują wysłania ich kumpli za kratki. Pięć lat w naszym fachu i można się pożegnać z urlopem spędzanym w Polsce - przekonuje policjant podszywający się pod gangste-ra. - Kilka lat pracy "pod przykryciem" i nie ma mocnych, trzeba zmienić służbę. W przeciwnym razie człowiek dostanie szajby. Może stracić z oczu granicę między prawem a bezprawiem - ocenia oficer Centralnego Biura Śledczego, uczeń agenta Piscone.

Więcej możesz przeczytać w 32/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.