Kurs krzywdy

Dodano:   /  Zmieniono: 
Jak oszukano niewolników III Rzeszy
Do obraźliwych epitetów pod naszym adresem typu "polnische Wirtschaft", "przetarg po polsku" czy "prywatyzacja po polsku" możemy już dodać "umowę po polsku", czyli przygotowaną po dyletancku i na niekorzyść strony, którą się reprezentuje.
Umowa tego rodzaju została przygotowana bez udziału ekspertów z dziedziny prawa i finansów. Najważniejsze sprawy załatwiano przez telefon. Członkami rady nadzorczej fundacji były osoby, które nawet o tym nie wiedziały. Zabrakło kontroli i nadzoru ze strony rządu, choć jego przedstawiciele uczestniczyli w posiedzeniach fundacji. Zarząd fundacji zagwarantował sobie aż 90 mln zł na koszty administracyjne i obsługę wypłat. W takich okolicznościach Fundacja Polsko-Niemieckie Pojednanie podpisywała umowę dotyczącą wypłaty odszkodowań dla byłych polskich robotników przymusowych III Rzeszy. Wymiana marek na złotówki - istotny punkt tej umowy - miała przynieść dodatkowo około 15 mln zł. Nie przyniosła. Przeciwnie, na razie straciliśmy ponad 50 mln zł, a według najbardziej pesymistycznych prognoz, możemy stracić nawet miliard.

Handlowanie interesami obywateli, czyli powrót do PRL
Kto odpowiada za skandal z wypłatą odszkodowań? Gdyby brać pod uwagę głosy stron, okazałoby się, że wszyscy, czyli nikt. - To nie był nasz błąd, ale brak przezorności w stosunku do sojusznika Polski. Niemcy nie dotrzymali warunków porozumienia, wymieniając pieniądze bez uzgodnienia z nami - twierdzą przedstawiciele Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie. - Uzgadnialiśmy wszystko telefonicznie z prezesem fundacji Bartoszem Jałowieckim - replikują Niemcy. - Winna jest i polska, i niemiecka fundacja, które sporządziły wadliwą umowę - wydał salomonowy wyrok wicepremier Janusz Steinhoff, szef rządowej komisji badającej sprawę.
To, co się dzieje wokół umowy o odszkodowaniach dla przymusowych robotników III Rzeszy, bardzo przypomina rzeczywistość PRL. Jak powiada prof. Richard Pipes, amerykański historyk i politolog, obywatele byli wówczas tylko "mierzwą historii". Bez najmniejszego zażenowania handlowano więc ich interesami. W 1953 r. Bolesław Bierut zrezygnował z reparacji i odszkodowań wojennych, bo tak chcieli jego mocodawcy z Kremla. Po prostu obawiali się, że kiedyś musieliby oddać majątek zrabowany na terenach przyznanych Polsce na mocy traktatu poczdamskiego. Ta decyzja uniemożliwiła także składanie wniosków o odszkodowania przez więźniów obozów koncentracyjnych i ofiary zbrodniczych eksperymentów medycznych. W latach 70. Edward Gierek handlował polskimi obywatelami pochodzącymi ze Śląska, Warmii i Mazur w zamian za redukcję długów - dzięki temu, że pozwolono im wyjechać do Niemiec, nasze zadłużenie zmniejszyło się o przeszło pół miliarda marek. To, co było możliwe w kraju niesuwerennym i niedemokratycznym, nie może być jednak praktykowane w państwie prawa. Dlatego można sobie wyobrazić, że wszyscy poszkodowani złożą do sądów pozwy przeciwko fundacji i otrzymają rekompensatę. Tyle że za ten PRL-owski stosunek do obywateli zapłacą nie rzeczywiście winni, lecz wszyscy podatnicy.

Winni są inni, czyli ile jest wart rządowy nadzór
Jan Parys, wiceprzewodniczący zarządu fundacji, twierdzi, że rząd nie powinien szukać winnych po stronie fundacji, skoro jego przedstawiciele byli dokładnie poinformowani, na jakich warunkach umowa została wynegocjowana. - W posiedzeniu rady, podczas którego zaakceptowano przyjęcie odszkodowań w złotówkach, uczestniczyli ministrowie Jacek Taylor i Jerzy Widzyk, a także przedstawiciel Ministerstwa Skarbu Państwa Stefan Rogulski oraz reprezentujący MSZ Andrzej Kaczorowski - mówi Parys. - Rząd formalnie nie zatwierdzał tego porozumienia - replikuje wicepremier Steinhoff.
Ale czy rząd jest bez winy? Bartosz Jałowiecki twierdzi, że rząd zgodził się na zawarcie umowy w podpisanej wersji, a w posiedzeniu rady fundacji uczestniczyła minister Teresa Kamińska, szefowa doradców premiera. - Wiedział o wszystkim zarząd, wiedziała rada, były nieformalne konsultacje. Przecież ja sam nie mogłem podjąć decyzji dotyczącej tak ważnej sprawy - tłumaczy Bartosz Jałowiecki. "Minister Teresa Kamińska była gościem zaproszonym na posiedzenie rady fundacji. Nie wyobrażam sobie, aby ktokolwiek, nawet osoba z rady, mógł ocenić tego typu umowę bez odpowiednich ekspertyz" - stwierdził publicznie wicepremier Steinhoff. - Trudno zarzucać nieprofesjonalistom, że nie zauważyli pułapek kryjących się w szczegółach umowy - dodaje Andrzej Urbański, podsekretarz stanu w kancelarii premiera.
Czy to wystarczy, by rozgrzeszyć rząd za niedostateczny nadzór nad fundacją, która ma rozdysponować prawie 2 mld DM dla 500 tys. poszkodowanych? Przecież nie zauważono nawet, że w radzie fundacji nie zasiadał przedstawiciel Ministerstwa Pracy, formalnie sprawującego nadzór nad fundacją. Inne ministerstwa delegowały swoich przedstawicieli do rady, ale nie są oni w stanie merytorycznie ocenić zatwierdzanej przez siebie umowy. O wielce osobliwym stylu działania rady fundacji świadczy to, że Bronisław Geremek po odejściu z MSZ nawet nie wiedział, iż nadal jest jej członkiem. Ile warte są w tym kontekście słowa, które po podpisaniu umowy wypowiedziała minister Teresa Kamińska: "To działania rządu i osobiste zaangażowanie pana premiera doprowadziły do podpisania bardzo korzystnej umowy"?

Fundacja kontra rząd
Andrzej Urbański zarzuca fundacji, że wówczas, kiedy należało działać na rzecz zmiany sytuacji, zachowywała się biernie. - Ruszyliśmy z miejsca dopiero po rozmowach ministra Bartoszewskiego z Joschką Fischerem, wizytach w Berlinie i rozmowach z ludźmi z otoczenia kanclerza Schrödera ministrów Musiała, Kamińskiej i Nersa. Nie przeczę, że były prezes spotykał się z członkami rządu, zwoływał posiedzenia zarządu, był w Berlinie, ale nie to było decydujące, tylko zabiegi ministrów - mówi Urbański. - To bzdura. Byliśmy bardzo aktywni i mamy na to dokumenty - replikuje Stefan Kozłowski z Polskiego Związku Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych, wiceprzewodniczący rady fundacji.
Z ustaleń komisji wicepremiera Janusza Steinhoffa wynika, że Bartosz Jałowiecki samodzielnie podjął decyzję o wymianie przez banki niemieckie marek na złotówki, a umowa dotycząca realizacji świadczeń dla poszkodowanych przez III Rzeszę miała zostać przyjęta przez stronę polską bez konsultacji z prawnikami i finansistami. Jałowiecki twierdzi, że fundacja miała własnych ekspertów, m.in. wiceprezesa zarządu Jana Parysa, odpowiedzialnego za sprawy finansowe. Tyle że Parys jest socjologiem, a nie finansistą czy prawnikiem. - Już na przełomie stycznia i lutego 2001 r. uważałem, że umowa będzie niekorzystna dla Polski. W czasie negocjacji nie pozwolono mi jednak przedstawić swego stanowiska, dlatego nie podpisałem tekstu porozumienia - broni się Parys.
Komisja stwierdziła również, że przeznaczenie na koszty administracyjne odsetek z pieniędzy na odszkodowania jest sprzeczne z niemiecką ustawą odszkodowawczą, według której odsetki są już wliczone w kwoty przyznane na wypłaty świadczeń. Polska fundacja może natomiast przeznaczyć na koszty administracyjne 2,5 proc. z puli, jaką otrzymają pracownicy przymusowi, czyli prawie 90 mln zł. Tylko od dobrej woli urzędników fundacji zależy, czy wezmą mniej. - 2,5 proc. to ostateczność. Nie chcieliśmy w ogóle brać tych pieniędzy i jeśli się da, opłacimy koszty wyłącznie z odsetek bankowych (około 15 mln zł) - zapewnia Stefan Kozłowski.

Chytry dwa razy traci
Skąd się wzięło 15 mln zł z tytułu odsetek bankowych? Polskie władze fundacji wpadły na pomysł, że jeśli będą otrzymywać pieniądze w złotówkach, mogą je trzymać dziesięć dni na koncie w banku, co przyniesie 5-7 mln marek z tytułu oprocentowania. To te dodatkowo wygospodarowane fundusze miały być przeznaczone na potrzeby fundacji. Niestety, kurs złotówki w czasie przeprowadzania wymiany był bardzo wyśrubowany, a więc wyjątkowo niekorzystny. Poza tym Niemcy wpłacili od razu większą kwotę, polska strona liczyła zaś na to, że będą przekazywali pieniądze w stosunkowo niewielkich ratach, a kurs każdorazowej wymiany będzie z nią uzgadniany. Tak się nie stało, co umożliwił nieprecyzyjny zapis paragrafu siódmego polsko-niemieckiej umowy. I tym razem potwierdziło się, że chytry dwa razy traci.
Pytanie o powstałe straty nie powinno jednak dotyczyć tylko kursu przyjętego przy przeliczeniu marek na złotówki, bo na ten nie było wpływu. Niemcy tylko skorzystali z nadarzającej się okazji. Wątpliwości dotyczą przede wszystkim kwestii, czy słuszna była decyzja o dokonaniu wypłat w złotówkach i powierzeniu wymiany stronie niemieckiej. Tylko Polacy spośród wszystkich reprezentantów niewolników III Rzeszy zdecydowali się na takie rozwiązanie - i jako jedyni ponieśli straty. Pomijając mniejszą stabilność złotego niż marki i większą w naszym kraju inflację, polskie banki pozbawione zostały prowizji z tytułu wymiany pieniędzy. Wina strony niemieckiej polega przede wszystkim na tym, że złamała paragraf 13 tzw. umowy partnerskiej, traktujący o konieczności pisemnej zgody na odstępstwa od przyjętych ustaleń, a te nie przewidywały jednorazowej wpłaty dużej sumy. Strona polska twierdzi, że w pierwszej fazie Niemcy mieli przekazać odszkodowania tylko dla 10 tys. osób. Obecnie przedstawiciele naszej fundacji domagają się powrotu do zasady przekazywania pieniędzy w markach.
Dla pokrzywdzonych kwestia przelicznika ma ogromne znaczenie. Jeśli się weźmie pod uwagę sytuację pod koniec lipca i obecny kurs obu walut, najbardziej poszkodowani więźniowie obozów koncentracyjnych zamiast 15 tys. DM otrzymaliby tylko równowartość 13,5 tys. marek. Ambasador RP w Berlinie dr Jerzy Kranz podkreśla, że "w rozwiązaniu problemu i zminimalizowaniu strat potrzebna jest przede wszystkim dobra wola". Na dobrą wolę liczy też berliński adwokat Hans-Thomas Rosenkranz, który na zlecenie Jałowieckiego przygotował ekspertyzę prawną polsko-niemieckiej umowy. Na pytanie, jak merytorycznie ocenia tę umowę, stwierdził, że trudno mu coś jednoznacznie stwierdzić, gdyż nie uczestniczył w rozmowach obustronnych, a z Niemcami nie rozmawiał. Zna tylko wersję strony polskiej, natomiast kwestia wyboru waluty, w której miały być przelane pieniądze, nie leży w zakresie jego zainteresowań. Miał tylko stwierdzić, czy umowa partnerska została złamana, czyli udowodnić, że Niemcy nie konsultowali, choć powinni, kursu wymiany pieniędzy. Rzeczywiście nie konsultowali, ale gdyby to zrobili, rezultat byłby taki sam, bo gdy dokonano pierwszej wpłaty, kurs złotego był bardzo wysoki.

Niebezpieczny precedens
23 sierpnia rozpoczyna się nowa tura rozmów. Polacy liczą, że po zaangażowaniu się w tę sprawę szefów rządów obu krajów uda się wynegocjować porozumienie satysfakcjonujące ofiary pracy przymusowej. - Nastąpił przełom. Idziemy w dobrą stronę i jest szansa przynajmniej na zminimalizowanie strat poniesionych w wyniku niekorzystnego przewalutowania pieniędzy - zapewnia Andrzej Urbański. - Niedawno oceniałem, że mamy 51 proc. szans na pozytywne załatwienie sprawy. Po odwołaniu Jałowieckiego myślę, że spadły one do 49 proc. Nie wiem, kto będzie stał na czele polskiej delegacji, ale nie może to być ktoś świeżutki jak zielony szczypiorek - uważa Ludwik Krasucki ze Stowarzyszenia Żydów Kombatantów i Poszkodowanych w II Wojnie Światowej, członek rady konsultacyjnej fundacji.
Niezależnie od tego, czy uda się poprawić umowę, w praktyce niemożliwe będzie odzyskanie straconych pieniędzy. Poza tym renegocjowanie międzynarodowej umowy tylko dlatego, że strona polska nie potrafiła przewidzieć jej konsekwencji, kompromituje nasz kraj. Żelazna zasada prawa międzynarodowego mówi, że umowy muszą być dotrzymywane. Wyjątkiem są porozumienia podpisane pod przymusem lub przez przedstawicieli nie mających demokratycznego mandatu. Renegocjując umowę, nakłaniamy Niemców do stworzenia niebezpiecznego dla nich precedensu prawnego. A przecież problemów można było uniknąć, kierując się tylko jedną zasadą - profesjonalizmu.
Więcej możesz przeczytać w 34/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.