Leczenie kryzysem

Dodano:   /  Zmieniono: 
Czy należy złamać nogę, aby wyciągnąć wnioski z upadku?
"Lekko chory łudzi się, że uda mu się przechodzić chorobę", i rzeczywiście zwykle mu się udaje, choć organizm jest coraz mniej odporny. Ciężko chory musi pójść do szpitala i poddać się operacji, bo po prostu dostanie zawału lub zapadnie w śpiączkę. To samo dotyczy gospodarki: z drobnych tarapatów wychodzi cało, choć coraz bardziej trzeszczą jej tryby. Z głębokiej zapaści nie wyprowadzi jej jednak kroplówka, lecz poważna operacja" - pisał w 1994 r. węgierski ekonomista Janos Kornai, gdy finansom państwa groził krach. Po kilku miesiącach węgierski pacjent przeszedł operację ratującą życie. "Często trzeba się odbić od dna, żeby wypłynąć na powierzchnię" - przekonuje Kornai.

Czy Polacy dopiero wtedy uwierzą, że taka operacja jest potrzebna także u nas, gdy na przykład 2 września 2002 r. do szkół przyjdą tylko nauczyciele, i to po to, aby rozpocząć strajk z powodu niewypłacenia im pensji, a co trzeci Polak będzie bezrobotny?

Terapia szokowa
- To dobrze, że afera z budżetem przebiega z takim hukiem - mówi Andrzej S. Bratkowski z Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych. - Tegoroczny kryzys zadziała uzdrawiająco na przyszłe budżety - ma nadzieję Janusz Jankowiak, główny ekonomista BRE Banku. - Tylko wyjątkowo trudna sytuacja finansów publicznych pozwoli przekonać społeczeństwo do wyrzeczeń - uważa Maciej Reluga z ING Barings. Kilka lat temu podobnie mówili ekonomiści w Czechach i na Węgrzech.
W Czechach kłopoty rozpoczęły się w pierwszej połowie lat 90. Kolejne niestabilne rządy dbały przede wszystkim o zachowanie pokoju społecznego, a dopiero potem o gospodarkę. Zwlekano z restrukturyzacją przemysłu ciężkiego i prywatyzacją banków. Tolerowano przewlekłe procedury upadłościowe, co pozwalało utrzymywać nierentowne firmy żyjące dzięki kredytom. Nadmiernie obciążony wydatkami skarb państwa stale ubożał. Nic już nie mogły pomóc gorączkowe próby delikatnych, nie wywołujących niepokojów społecznych oszczędności. W 1997 r. kryzys finansów był tak poważny, że socjaldemokratyczny rząd musiał przyjąć drastyczny program oszczędnościowy. Innego rozwiązania nie było. Czesi przystali na większość posunięć podobnych do obecnych propozycji ministra Jarosława Bauca. Opłaciło się. W pierwszym kwartale 2001 r. PKB wzrósł u nich o 3,8 proc. (w okresie kryzysu notowano ujemny bilans), a do końca roku przekroczy 4 proc.
Na początku 1995 r. deficyt budżetowy Węgier osiągnął 8 proc. PKB (czyli tyle, ile w najgorszej sytuacji może być w Polsce). Na tak niekorzystny rezultat złożyły się nadmierne wydatki na renty i emerytury, zasiłki rodzinne i dla bezrobotnych, opiekę społeczną itp. Węgrzy byli wówczas o krok od totalnego załamania gospodarki, porównywalnego z kryzysem meksykańskim. Postawiony pod ścianą rząd zdecydował się na terapię szokową. W ciągu kilku miesięcy zlikwidowano większość przywilejów socjalnych, zwolniono kilkanaście procent pracowników firm państwowych, zamrożono płace i zdewaluowano o 8 proc. forinta. W pierwszych miesiącach realizacji programu stabilizacyjnego popyt krajowy spadł aż o 10 proc., ale jednocześnie zaczął rosnąć eksport. Zdesperowani Węgrzy przyspieszyli również procesy prywatyzacyjne, dzięki czemu udało im się zrestrukturyzować obciążające skarb państwa molochy (energetykę, telekomunikację, banki). Efekty tych działań przeszły najśmielsze oczekiwania; w ubiegłym roku Węgrzy osiągnęli jeden z najwyższych w Europie wskaźników wzrostu PKB - 5,2 proc.

Chude lata
Dlaczego nie potrafimy się uczyć na błędach sąsiadów?
- Zbyt mocno uwierzyliśmy w sukces gospodarczy - ocenia Bohdan Wyżnikiewicz z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową. I nadal w niego wierzymy. - Polacy nie potrafią zrozumieć, że bez zaciśnięcia pasa nie sposób uzdrowić finansów publicznych. Nie pomaga im w tym postawa polityków i najwyższych urzędników państwowych - tłumaczy prof. Cezary Józefiak z Rady Polityki Pieniężnej. Żaden minister nie godzi się na znaczące cięcia w swoim resorcie. Także premier nie może się zdecydować na wystąpienie do prezydenta z prośbą o zawetowanie ustaw najbardziej obciążających finanse. Nawet jeśli jeszcze raz jakoś uda się zaklajstrować dziurę budżetową, jej katastrofalne skutki odczujemy już w przyszłym roku.
Proponowany przez rząd podatek importowy wprawdzie zwiększy jednorazowo wpływy budżetowe o 10 mld zł, uderzy jednak potem w przedsiębiorców, gdyż niemal 80 proc. naszych zakupów zagranicznych stanowią dobra inwestycyjne i surowce. Próba wprowadzenia takiego podatku bez dokonania zmian systemowych w wydatkach może spowodować, że utracimy wiarygodność inwestycyjną - ostrzegają analitycy. To z kolei zahamuje napływ zagranicznych inwestycji, a także przyczyni się do wzrostu inflacji. W konsekwencji podniesione zostaną stopy procentowe, a więc zdrożeją kredyty i zmaleje tempo wzrostu gospodarczego.

Pusty portfel emeryta
Deklaracje Jerzego Buzka i Leszka Millera, że nie będzie łatania dziury budżetowej kosztem emerytów i rencistów, są bez pokrycia. Grupy te stracą, choćby formalnie nie ograniczono ich świadczeń nawet o punkt procentowy. Zakład Ubezpieczeń Społecznych jest już przecież zadłużony wobec otwartych funduszy emerytalnych na 3,5 mld zł. W najbliższych latach wierzytelności te zwiększą się do 5 mld zł (z odsetkami) i trzeba je będzie uregulować. Pieniądze, których OFE nie inwestują, nie przynoszą spodziewanych zysków, a tej straty nie zrekompensują karne odsetki, które będzie musiał zapłacić ZUS i budżet państwa. Wszystko to musi się odbić na wysokości emerytur, jakie OFE zaczną wypłacać za kilkanaście lat. A emerytów przybywa - od 1999 r. (po raz pierwszy od II wojny światowej) mamy ujemny przyrost naturalny. Według GUS, jeżeli nic się nie zmieni, niebawem będziemy mieli więcej osób w wieku poprodukcyjnym niż młodzieży. To emeryci więc najbardziej odczują skutki dzisiejszego kryzysu systemu ubezpieczeń społecznych, będącego również efektem błędnej polityki finansowej państwa i zaniechania stanowczej kuracji.

Ślepy zaułek
Czy istotnie polskie finanse może uzdrowić tylko poważny kryzys? - Nie trzeba wcale złamać nogi, aby wyciągnąć wnioski z upadku - mówi prof. Witold Orłowski z Niezależnego Ośrodka Badań Ekonomicznych. - Polacy zrozumieją, że brną w ślepy zaułek dopiero wówczas, gdy dotkną ich trudności podobne do tych z końca lat 80. Gdy każdy zauważy, że jego portfel z dnia na dzień staje się chudszy - studzi nadzieje prof. Jan Winiecki. Czas ucieka, a wraz z nim szanse na uzdrowienie finansów. Podobnie zmarnowaliśmy szansę zmiany systemu podatkowego wtedy, gdy dysponowaliśmy osłoną w postaci wyższych wpływów z prywatyzacji.
- Kryzys zmusi przyszły rząd do głębokiej reformy finansów publicznych - uważa prof. Orłowski. - SLD, gdy przejmie władzę, nie podejmie żadnych radykalnych kroków - rozwiewa złudzenia Andrzej S. Bratkowski.
- Przecież większość polityków sojuszu już teraz nie ukrywa, że będzie dążyć do powiększenia deficytu budżetowego i zmniejszenia tempa tłumienia inflacji - dodaje prof. Józefiak. - Zagraniczni inwestorzy na razie nie przejmują się zbytnio naszym kryzysem finansów publicznych, bo są przekonani, że jak zawsze komuś uda się go powstrzymać - uważa prof. Winiecki. Kolejny budżet z kosmicznym deficytem pozbawi ich jednak złudzeń. A wtedy? We wrześniu 2002 r. przeczytamy w serwisach informacyjnych, że od miesiąca państwo nie płaci pensji budżetówce. Że wojsko wstrzymało jesienny pobór, a kadra zawodowa otrzymała tylko połowę wypłaty. Pełne pensje wypłacono tylko policjantom, ale na ulice z powodu braku paliwa nie wyjeżdża ponad połowa radiowozów. Na rynkach walutowych zapanowała panika. Inflacja wzrosła do 15 proc.


Więcej możesz przeczytać w 35/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.