Od Rzymu do Krymu

Dodano:   /  Zmieniono: 
Krajowy Festiwal Piosenki Międzynarodowej w Sopocie
Co ma żołnierz pod łóżkiem...? Sprzątać. A co ma festiwal w Sopocie...? Się odbyć. Tak w krótkich żołnierskich słowach można opisać rację bytu festiwalu. Rację jedyną. Sopot nie lansuje przebojów, nie odkrywa talentów, nie usiłuje promować jak niegdyś polskich piosenek za granicą, nie przyznaje nagród, a jeśli przyznaje, to za całokształt, czyli za nic. Ale odbyć się musi. No to się odbył. Emocji za to budzić nie musi.
I nie był nawet ostatni, bo jest umowa na następne lata. Coraz liczniejsze głosy sugerujące, by "festiwal dobić, niech się nie męczy!", tracą więc sens, podobnie jak pytania: dla kogo ten Sopot? U nas szkoła jest dla nauczycieli, służba zdrowia dla medyków, polityka dla polityków, festiwale dla telewizji, a telewizja dla reklamodawców. A dla telewizji festiwale są ważne, bo można wtedy lepiej zapłacić na co dzień kiepsko zarabiającym pracownikom. Dlatego z Woronicza zjechało do Sopotu około dwustu osób.
Za to ekipa dziennikarska niezbyt obrodziła. A nie tak bywało: gdy komuś się uroiło, że Sopot będzie stolicą Interwizji, w Sopocie roiło się od żurnalistów zagranicznych, choćby nawet bratnich. Były wtedy emocje konkursowe, nagrody, imprezy towarzyszące. W tym roku nie akredytował się ani jeden dziennikarz zagraniczny.

Globalny folk
Mamy więc Krajowy Festiwal Piosenki Polskiej w Opolu i równie Krajowy Festiwal Piosenki Międzynarodowej w Sopocie. Dlatego pierwszy koncert to "muzyka świata". Globalna wioska musi mieć globalny folklor: "Folkowcy wszystkich krajów, łączcie się!". Żeni się więc motywy od Rzymu do Krymu, czyli od romskich po tatarskie, włączając Tatry, Andy i Jamajkę.
Wystąpili Goran Bregović i Krzysztof Krawczyk, Brathanki z gośćmi (naszą Fiolką, turecką piosenkarką Sertab oraz Węgrem Ferencem Sebo), hiszpański kobziarz elektryczny Hevia, czeska Romka Vera Bila, przez chwilę (zbyt krótką) nawet w duecie z Maciejem Maleńczukiem, oraz francuska Arabka Natacha Atlas, której umieszczenie na końcu koncertu sprawnie wyludniło widownię. Tyle Krym. Teraz Rzym: w koncercie etnicznym zmieścił się nawet utwór promujący film "Quo vadis", wykonany przez rockową Fiolkę, operową Małgorzatę Walewską i recytującego Michała Bajora. Wypadli świetnie, najlepszy był jednak blok Brathanków, a w nim Ferenc Sebo, prawdziwy kompozytor brathankowych "Czerwonych korali", który zagrał na prawdziwej lirze korbowej i zaśpiewał z Halinką Mlynkovą najciekawszy utwór festiwalu. Było także wydarzenie. "Wypadek to dziwna rzecz. Nigdy go nie ma, dopóki się nie wydarzy" - czytaliśmy w "Kubusiu Puchatku". Tak było kiedyś także z wydarzeniami. Już nie jest. Dziś płyta może być złota przed ukazaniem się, a wydarzenie - wielkiej rangi, zanim się wydarzy.

Wydarzenia i wzruszenia
Wydarzeniem był występ promujący płytę Gorana Bregovicia i Krzysztofa Krawczyka. Do końca nie zdradzono, czyje nagrania przesłuchał Bregović, zanim wybrał Krawczyka. Mówiono, że samych najlepszych. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że między innymi Zbigniewa Wodeckiego, Mieczysława Szcześniaka i Ryszarda Rynkowskiego. Cóż, Krawczyk podobał się w Operze Leśnej, a niektórych nawet wzruszył. Szczęśliwi, którzy nie mają zwyczaju słuchania tekstów. Drugiego dnia też były wzruszenia. Urszula, która bezproblemowo spóźniła się na własną konferencję prasową, po otrzymaniu Bursztynowego Słowika tak się wzruszyła, że aż pomyliła się w "Koniku na biegunach", a jej kapela, gdy publiczność zaintonowała "Sto lat", ze wzruszenia do końca nie znalazła tonacji.
Fanów starych sopockich brzmień wzruszył też jedyny utwór zaśpiewany po rosyjsku przez gwiazdkę Alsou - w bardzo stylowej bratniej aranżacji, z czteroosobową męską choreografią żywo przypominającą zmianę warty przed Mauzoleum Lenina. Do tego brylancik w pępku, brylantowy pasek na dżinsach i siedemnastoletni brylantowy głosik. W celu zachowania symetrii także czteroosobowy, lecz tym razem żeński i bardzo poprawny politycznie balet - dwie grahamki i dwie pszenne - towarzyszył obecności na scenie specjalisty od mambo, czyli Lou Begi. Obecności, bo występ był z playbacku, a dziewczyny tańczyły naprawdę, a publiczność z nimi.
I wreszcie grupa UB 40 (czytaj: ju bi forty, a nie, broń Boże, po polsku). W czasie ich występu, patrząc na roztańczoną, bezskutecznie mitygowaną przez ochroniarzy publiczność, można było odkryć tajemnicę powodzenia reggae. To jest po prostu rytm falującego biustu. A że panie lubią falować, a panowie lubią falujące panie, więc UB 40 rozkołysało cały amfiteatr. Bo najlepsza z całego festiwalu była życzliwa i chętna do zabawy publiczność.
Czy to znaczy, że tegoroczny Sopot był zły? Nie był. Był taki, jaki mógł być w warunkach zaniku motywacji. Były gwiazdki, a nawet gwiazdy, kilka ciekawych momentów, sprawna organizacja, twórcza, pardon, kreatywna scenografia. "Więc nie zmieniaj nic już, Boże, bo być może tylko gorzej" - zaśpiewała Halinka Mlynkova. I to chyba najkrótsza recenzja 38. Sopot Festival, dawniej Festiwalu Piosenki w Sopocie.
Więcej możesz przeczytać w 35/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.