Plan Wilczyńskiego

Plan Wilczyńskiego

Dodano:   /  Zmieniono: 
Jak uchronić Polskę przed krachem
Dotychczasowej polityki finansowej państwa (nie mieszać z polityką pieniężną!) i wynikających z niej absurdów gospodarka polska dłużej nie udźwignie. To nie kwestia załatania tegorocznego czy przyszłorocznego deficytu budżetowego, lecz konieczność zdecydowanego odejścia od obowiązujących do tej pory założeń polityki finansowej państwa. Trzeba zrezygnować z dotychczasowej struktury wydatków budżetowych, służącej niemal wyłącznie zaspokajaniu roszczeń krzykliwych grup zawodowych, a nie umacnianiu gospodarki na przykład poprzez inwestycje infrastrukturalne. W przeciwnym razie być może już w drugiej połowie przyszłego roku sfera budżetowa nie otrzyma wypłat, bezrobocie wzrośnie do 30 proc., dolar będzie kosztował 6 zł, a inflacja znów stanie się dwucyfrowa.

Rujnujące zdobycze
Ujawnienie przez ministra Jarosława Bauca w połowie sierpnia fatalnego stanu polskich finansów publicznych sygnalizuje przełom po dziesięciu latach chowania głowy w piasek, mimikry, kamuflażu i makrokorupcji, czyli przekupywania przez rządzących poszczególnych grup społecznych i zawodowych za pomocą polityki legislacyjnej i budżetowej. Było przy tym oczywiste, że wystąpienie ministra Bauca spotka się z różnym odzewem. Dla ekonomistów nie było ono zaskoczeniem. Było nim natomiast dla byłego ekonomicznego doradcy "Solidarności", czyli premiera Jerzego Buzka, a także dla wielu polityków nie plamiących się studiowaniem ekonomii, ale pretendujących do rządzenia. Ci ostatni sądzą oczywiście, że wystarczy doraźnie załatać dziurę w budżecie, nie naruszając w najmniejszej mierze "zdobyczy socjalnych" ostatniego dziesięciolecia, "zdobyczy" rujnujących finanse państwa.
Chwała ministrowi Baucowi za to, że rząd, który powstanie po wyborach, nie będzie już miał komfortu koalicji SLD-PSL z lat 1993-1997 ani rzekomej prawicy z lat 1997-2001. I dlatego chyba tak wybitny ekonomista jak Marek Belka nie ma ochoty zostać ministrem finansów. Mówi się teraz otwarcie o błędnej, niedopuszczalnej strukturze wydatków publicznych, o zbyt wysokiej, niszczącej skłonność do inwestowania stopie redystrybucji PKB. Nie ukrywa się już groźby kryzysu walutowego w wypadku braku gotowości wierzycieli krajowych i zagranicznych do dalszego finansowania wzrastającego deficytu budżetowego. Wszyscy już wiedzą, chyba z wyjątkiem tylko niektórych, ale za to prominentnych polityków, że Polski nie stać na poziom stopy życiowej i spożycia ukształtowany w ostatnich latach dzięki ciągłej presji na wzrost płac i świadczeń niezależnie od osiąganych wyników.

Czas makrokorupcji
Dzisiejszy szok budżetowy nie jest wyłącznie rezultatem błędów odchodzącej ekipy rządowej i ustaw beztroskiego parlamentu. Wszystko zaczęło się przed dziesięciu laty od wymuszonego "wojną na górze" Lecha Wałęsy z rządem Tadeusza Mazowieckiego poluzowania polityki pieniężnej, płacowej i budżetowej. Już z końcem roku 1990 rozpoczęła się kontynuowana przez wszystkie późniejsze rządy (włącznie z koalicją SLD-PSL) polityka makrokorupcji: kupowania przez władzę pokoju społecznego u najbardziej krzykliwych grup zawodowych i załóg "sztandarowych" przedsiębiorstw państwowych. Pojawiły się wszelkie możliwe waloryzacje i rewaloryzacje. Poczesne miejsce w wydatkach budżetowych zajęły emerytury rolnicze, będące zwykłymi zapomogami państwowymi. To właśnie rok 1991 zapoczątkował szybki wzrost deficytu budżetowego i długu publicznego pokrywanego coraz większą emisją państwowych obligacji. Atak na Balcerowicza na osławionej majowej konferencji u Wałęsy (1991 r.) zakończył się sukcesem, tyle że nie gospodarki. Ponieważ jednak ówczesne ustępstwa finansowe uznane zostały przez masy pracujące za niedostateczne, "Solidarność" obaliła w połowie 1993 r. rząd Hanny Suchockiej, przekazując władzę lewicy i ludowcom z placu Grzybowskiego. Koalicja ta zwiększała wydatki budżetowe i nie wykorzystała wysokiego tempa wzrostu PKB do ograniczenia deficytu, do izolowania dochodów z prywatyzacji od rozchodów budżetowych.
Oczywiście finansowe skutki coraz większych wydatków łagodzone były przez ekspansję gospodarczą wykorzystującą proste rezerwy wzrostowe. Ale efektywność stale się pogarszała, o czym ekipa rządząca w latach 1993-1997 doskonale wiedziała. Coraz droższa i mało atrakcyjna produkcja krajowa wypierana była przez tani import. Tani zarówno z powodu wysokiego kursu złotego, chętnie kupowanego przez zagranicznych nabywców polskich obligacji i bonów skarbowych, jak i z powodu niższych kosztów produkcji i cen u naszych dostawców. W ten sposób obok degrengolady finansów publicznych załamywać się zaczęły bilanse obrotów bieżących i płatniczy. Doszło do tego, że cieszymy się dziś, gdy miesięczne ujemne saldo obrotów bieżących wynosi kilkaset milionów dolarów! To grozi czymś o wiele poważniejszym - katastrofą ekonomiczną państwa.
Polska polityka budżetowa jest polityką bogatego socjaldemokratycznego państwa opiekuńczego, a nie kraju na dorobku, który ma długi i ogromne zaległości rozwojowe. Wyzwania, jakim musimy podołać w najbliższym czasie, mają charakter wręcz ustrojowy, jakościowy, a nie tylko ilościowy.

Obniżyć stopę redystrybucji PKB!
Postulat numer jeden to znaczne obniżenie stopy redystrybucji PKB - zmniejszenie części produktu krajowego przechwytywanego przez państwo w celu ponownego podziału. Oznacza to ograniczenie zarówno wydatków, jak i dochodów budżetowych. Najważniejszym zadaniem jest zwiększenie inwestycji, bo bez tego nie ma mowy o ograniczeniu bezrobocia. Chodzi tu oczywiście przede wszystkim o inwestycje sektora prywatnego, które zależą od tego, ile pieniędzy fiskus pozostawi inwestorom. Warunkiem powodzenia jest wprowadzenie jak najniższego liniowego podatku dochodowego (Rosjanie już to zrobili). W przeciwnym razie inwestorzy poszukają rajów podatkowych, gdzie korzystniej ulokują pieniądze. Liczenie na to, że poważny wzrost inwestycji w Polsce uzyskać można poprzez znaczne obniżenie stóp procentowych NBP, jest naiwnością. Ta metoda bywa skuteczna jedynie w zasobnych krajach z już niską stopą procentową. Zresztą nasze banki nie spieszą się ze zmniejszaniem oprocentowania kredytów po kolejnych obniżkach stóp procentowych przez Radę Polityki Pieniężnej. Postulat wzrostu inwestycji odnosi się też do sektora państwowego. Konieczne jest radykalne zwiększenie wydatków na infrastrukturę kosztem "sztywnych" wydatków socjalnych.

Zlikwidować wydatki sztywne!
Dlatego też postulat numer dwa to zasadnicza zmiana struktury wydatków budżetowych. Niedopuszczalna jest kontynuacja dotychczasowej skali i metod finansowania rent, zasiłków, a także administracji. Dobrą ilustracją problemu są nadużycia związane z PFRON (wspieranie zakładów zatrudniających osoby niepełnosprawne). Z budżetu muszą zniknąć dotacje dla ZUS i KRUS. Dotacje i zasiłki podmiotowe powinny być zastąpione przedmiotowymi. Obywatel ma prawo wiedzieć na co, a nie tylko przez kogo wydawane są jego pieniądze. Znakomita część pomocy finansowej państwa powinna mieć charakter zwrotny, kredytowy. Radykalnie trzeba ograniczyć rozmaite gwarancje wypłat i świadczeń oraz ich waloryzację. Polski nie stać na to, by 70 proc. budżetu pochłaniały tzw. wydatki sztywne, zawarowane beztrosko uchwalanymi ustawami. Obecny kształt budżetu nie daje państwu żadnej swobody ruchu, tak potrzebnej przy obecnym tempie zmian w świecie.

Zlikwidować przybudówki aparatu państwa!
Trzeci postulat to likwidacja kosztownych i nie kontrolowanych przybudówek aparatu państwowego w postaci rozmaitych agencji i funduszy, będących nazbyt często kanałami wypływu pustego pieniądza. Nie wolno kontynuować PRL-owskiej tradycji powoływania nowego urzędu czy nowej instytucji tylko dlatego, że pojawił się jakiś nowy problem. Grozi to bowiem utrwalaniem rozwiązań potrzebnych jedynie chwilowo. Agencja Rynku Rolnego będzie zawsze skupować produkty rolne po cenach wyższych od światowych, jeśli się ją pozostawi przy życiu i da jej pieniądze.

"Urynkowić" prawo!
Kolejnym warunkiem uzdrowienia finansów publicznych jest zastosowanie w polskiej legislacji i egzekucji prawa reguł gospodarki rynkowej. Punkt ciężkości powinien zostać przesunięty z obowiązków państwa, zwłaszcza w zakresie świadczeń pieniężnych, na obowiązki i odpowiedzialność obywateli. Kto wie, czy nie mają racji ci, którzy twierdzą, że istnieje odwrotna zależność między wysokością świadczeń socjalnych a porządkiem publicznym i poziomem przestępczości. Im więcej świadczeń, tym mniej pieniędzy na walkę z przestępczością, tym bardziej się ją toleruje.
Legislacja musi zakładać, że państwo jest wspólnym dobrem budowanym przez obywateli, a nie wyobcowanym aparatem władzy, od którego trzeba jak najwięcej wyciągnąć. Właśnie w momencie kryzysu finansów publicznych widać, jak mało zrobiliśmy w celu zbudowania społeczeństwa obywatelskiego. Polacy są w wysokim stopniu zdezintegrowani, dalecy od poczucia współodpowiedzialności za państwo, za jego pomyślność. U nas nie zdobyła sobie jeszcze prawa obywatelstwa zasada pomocniczości państwa. Państwo ma wszystko zrobić i dawać. Ciągle słychać u nas zagrobowy rechot klasyków marksizmu-leninizmu.

Sprywatyzować państwo!
Jest wreszcie oczywiste, że finanse publiczne muszą skończyć z tolerowaniem i pokrywaniem strat spowodowanych przez źle pracujące jednostki państwowe i publiczne. Najlepszą drogą uzdrowienia finansów w tym zakresie jest oczywiście prywatyzacja. Do przedsiębiorstw prywatnych na ogół się bowiem nie dokłada i łatwiej od nich ściągnąć akcyzę (od alkoholu czy benzyny). Utrzymywanie sektora państwowego jest zawsze kosztowne i dlatego europejscy socjaldemokraci po okresie fascynacji Związkiem Radzieckim zdecydowali się na prywatyzację. Trudno też się dziwić sprzedaży majątku państwowego ze stratami (choćby w byłej NRD), gdy z rachunku wynika, że koszty utrzymywania go byłyby nieproporcjonalnie wysokie. Sufitowe szacunki na przykład Kazimierza Poznańskiego, zmierzające do potępienia całej naszej transformacji za półdarmową prywatyzację, nie zasługują na poważne traktowanie. Chyba od dawna wiemy, że nabywcy nie interesują koszty stworzenia tego majątku, lecz jedynie relacja spodziewanej rentowności w stosunku do ceny zakupu. Oczywiście nie oznacza to przyzwolenia na tak częste, jak się u nas zdarzało, fatalne prowadzenie negocjacji i podpisywanie umów zawierających elementarne braki.

Tertium non datur
Uzdrowienie finansów publicznych nie jest więc kwestią doraźnego załatania dziury budżetowej w danym roku. Minister Bauc ma całkowitą rację, wskazując na strukturalny charakter kłopotów polskich finansów publicznych. Kryzys ten ma wymiar jakościowy, ustrojowy i wymaga odejścia od dotychczasowej ideologii (raczej jej braku) w tej dziedzinie.
Trzeba się w końcu zdecydować na normalną gospodarkę rynkową, a nie grzęznąć na "trzeciej drodze", na którą wkroczyliśmy prawie dziesięć lat temu, pozbywszy się "pierwszego" Balcerowicza...

Więcej możesz przeczytać w 36/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.